Magazyn koscian.net

2010-05-04

Na spotkanie z ,,Kamiennym Strażnikiem’’ - cz. 2 (foto)

Z lotniska z łatwością dostaję się komunikacją miejską na dworzec autobusowy położony w centrum Santiago, skąd liczni przewoźnicy oferują transport na trasie Santiago – Mendoza. Ta biegnąca przez wysoką przełęcz Uspallata (3832 m n.p.m.) droga serwuje zapierające dech w piersiach widoki, dlatego chociażby z tej przyczyny warto pokonywać ją za dnia. Samolot „Szuwara” spóźnia się 3 godziny, a miejsca we wszystkich autobusach są zajęte. Zanim na dobre godzimy się z nocną jazdą i utraconymi krajobrazami podchodzi do nas naganiacz oferując miejsce w jednym z busików. Szybka decyzja, moneta w rękę dla poczciwego człowieka, wypisany bilet i pędzimy na stanowisko, z którego mamy odjazd o 14:30...

Za kierownicą zasiada Chilijczyk o kruczoczarnych, kręconych, gęsto wysmarowanych żelem włosach. Pozłacane oprawki w okularach słonecznych sprawiają dodatkowo, że człowiek ten ma wygląd prawdziwego macho. Wysoko poprowadzona droga w kierunku Argentyny staje się areną wyścigów pomiędzy nim, a kierowcami innych autobusów. W ekspresowym tempie, wyprzedzając przewoźników, którzy wyjechali o 13:30 (sic!) docieramy na granicę. Prowadzonej przez celników kontroli bagaży unikamy dzięki niecodziennej sytuacji. Nasz „Chilijski Kubica” zbiera od pasażerów bakszysz w postaci dźwięczących peso, które lądują w plastikowym kubeczku podstawianym pod nos każdego z podróżnych. Kubeczek z pieniędzmi ląduje w budce u celników, a my dostajemy się do Argentyny bez najmniejszego problemu.

W godzinach wieczornych dojeżdżamy do Mendozy, miasta słynącego nie tylko z licznych upraw winogron w okolicach, ale również z doskonałego wina, którego wkrótce przyjdzie nam skosztować. Swoje kroki kierujemy do hostelu położonego niedaleko tętniącego życiem przez całą noc Plaza de Independencia.

Rankiem udajemy się do biura przy Av. General San Martin w celu zdobycia niezbędnego pozwolenia na wejście do parku i uprawianie wspinaczki. Dokument ten zwany potocznie permitem trzeba wyrobić w Mendozie i głównie dlatego każdy turysta pragnący zmierzyć się z Aconcaguą zmierza do tego miasta.

W naszym przypadku koszt permitu wynosi ponad 300 dolarów i jest najdroższą opcją, która zakłada pobyt 20 dniowy na terenie parku wraz z możliwością wejścia na szczyt. W cenę jest wliczona opieka lekarska w bazach oraz akcja ratunkowa przy udziale śmigłowca w granicach parku. Wartym podkreślenia jest fakt, że ów permit dotyczy tylko Aconcagui spośród wszystkich sześciotysięcznych szczytów w Argentynie. Na inne szczyty można się wspinać „za darmo”. Niestety najwyższe wierzchołki kontynentów rządzą się swoimi prawami i władze, czy to lokalne, czy państwowe wietrząc niezły interes związany z dużym zainteresowaniem na wspinaczkę bez skrupułów pobierają różne, czasami spore opłaty.

Po otrzymaniu dokumentów dokonujemy zakupów żywności w pobliskim markecie, nabywamy kilka butli z gazem oraz napełniamy benzyną puste butelki po wodzie. Niemiłosiernie obładowani docieramy na dworzec autobusowy, z którego udajemy się do małej wioski Puente del Inca leżącej w pobliżu wejścia do parku. Miejsce to jest odwiedzane przez rzesze turystów pragnących obejrzeć legendarny „most Inków”, z którego powstaniem wiąże się barwna legenda.

Wiele lat przed przybyciem Hiszpańskich konkwistadorów wielki wódz Inków miał sparaliżowanego synka. Po bezskutecznych leczeniach i wypróbowaniu wszelakich lekarstw dowiedział się, że na dalekim południu istnieje lecznicze źródło, które pomoże jego pierworodnemu. Bez zwłoki zorganizował wyprawę składającą się z jego najlepszych wojowników i udał się w wysokie góry. Po trwającej wiele tygodni podróży dotarł do legendarnego miejsca, gdzie ze zdumieniem odkrył, że dostępu do źródła broni rwąca rzeka. Widząc rozpacz swojego wodza dzielni wojownicy utworzyli ze swoich ciał żywy most. Z synem na rękach, krocząc po plecach wojowników ojciec dostał się na drugi brzeg do poszukiwanych z wielkim uporem termalnych źródeł. Pragnąc podziękować swoim wojownikom za ten gest odwrócił się w ich kierunku, zastając swoich towarzyszy zamienionych w kamienny most.

Akcja górska

5.2.2010 rozpoczynamy na dobre nasze zmagania z Aconcaguą. W wiosce szybko organizujemy muła, na którego grzbiet możemy zapakować 60 kg sprzętu i żywności. Opłata zawiera też transport samochodem do granicy parku i z powrotem po zakończeniu akcji. Skwapliwie korzystamy z tego dobrodziejstwa, gdyż perspektywa marszu paru kilometrów asfaltem w piekącym słońcu nie należy do najlepszych. Osobą sprawującą pieczę nad naszym ładunkiem jest Emanuel, który podwozi nas do budki strażników. Przed wejściem na teren parku poddani jesteśmy kontroli wcześniej wykupionych pozwoleń. Rangersi, gdyż tak nazywa się tutaj strażników, wpisują do specjalnej księgi datę wejścia, planowaną trasę oraz stemplują permit. Otrzymujemy również worki, do których należy pakować śmieci i które należy zdać przy opuszczaniu parku. Po formalnościach możemy już bez żadnych przeszkód rozpocząć naszą wędrówkę doliną Rio Horocones w kierunku głównej bazy Plaza de Mulas (4250 m n.p.m.). Trasa ta zajmuje zwykle dwa dni.

Szlak biegnie lewym brzegiem rzeki następnie przekracza się wiszący most by móc kontynuować marsz prawą stroną. Późnym popołudniem docieramy do obozu Confluencia (3400 m n.p.m.). Przed rozbiciem namiotu rejestrujemy się na posterunku kontrolnym. Dodatkowo zostaje zmierzone nam ciśnienie oraz poziom tlenu we krwi.

Badanie poziomu saturacji pozwala określić jak sobie radzimy z aklimatyzacją, czyli przystosowaniem organizmu do przebywania na dużych wysokościach. Do zbadania ilości tlenu we krwi służy maleńkie urządzenie zwane saturatorem, do którego wkładamy palec wskazujący, by po chwili otrzymać interesujący nas wynik. W warunkach nizinnych u zdrowego człowieka saturacja określana jest na poziomie 95-99%. Im człowiek jest wyżej przedział ten się zmniejsza. W celu określenia minimalnej saturacji odpowiadającej danej wysokości, która jest bezpieczna dla zdrowia alpinisty stworzono specjalną tabelkę. Jeżeli wynik badanej osoby jest poniżej „tabelarycznego” to lekarze, przebywający w poszczególnych bazach, zalecają zejście niżej na czas potrzebny do osiągnięcia bezpiecznego poziom tlenu. Odnotowywane jest to wpisem w permit. Praktyka ta jest dobra nie tylko dla osoby wspinającej się, ale także chroni rangersów przed zbędnymi akcjami ratunkowymi z użyciem helikoptera. Jeżeli ktoś, mimo powyższego zalecenia zechce kontynuować wspinaczkę, to ma oczywiście do tego prawo, jednak taki delikwent musi zdawać sobie sprawę, że wszelkie koszty związane z akcją ratunkową podczas wypadku są przerzucane na osobę ignorującą zakaz. Owe obostrzenia sprawiają, że wielu, obdarzonych nierzadko ułańską fantazją wspinaczy, dwa razy się zastanowi zanim ruszy wyżej wbrew radom lekarza.

Po spędzeniu nocy w Confluencii kontynuujemy wędrówkę. Marsz rozległą doliną pod wiatr, który niesie ze sobą tumany kurzu i pyłu nie należy do łatwych i bardzo wyczerpuje. Naturalnych osłon przed tym żywiołem jest niezwykle mało, każdą jednak wykorzystujemy na chwilę odpoczynku. Niesprzyjająca pogoda dała się nam tak we znaki, że ostatnie kilkaset metrów do bazy pokonujemy resztkami sił. Rutynowe formalności w budce strażników i otrzymujemy kolejny worek z numerem odpowiadający temu na permicie. Na mojej twarzy maluje się zdumienie, gdy strażnik oznajmia do czego ma on służyć. Otóż powyżej bazy głównej, w której się znajdujemy, należy wszystkie swoje ekskrementy pakować do worka i zdawać w dniu opuszczenia bazy. Kara za niedostarczenie „pakunku” to koszt 300 dolarów.

W Plaza de Mulas nie zagrzewam miejsca zbyt długo. Towarzyszący mi od dwóch dni okropny ból głowy i brak snu z tym związany jest już nie do zniesienia. Lekarz podejrzewa obrzęk mózgu. W tej sytuacji decyduję się na natychmiastowe zejście do wioski Puente del Inca. W tym samym czasie do bazy docierają pozostali członkowie zespołu, którzy w najbliższych dniach będą starali się zakładać wyżej obozy oraz przenosić do nich depozyty żywnościowe i sprzętowe.

Marsz w dół, nocleg pod rozgwieżdżonym gołym niebem, asymilacja w wiosce z autochtonami podczas meczu piłkarskiego wraz z wspólnym piciem Yerby Mate - kilka spędzonych w samotności dni daje mi nie tylko czas na odzyskanie sił i energii, ale również podpatrzenie codziennego życia argentyńskich mieszkańców. Po paru dniach wracam z powrotem do bazy głównej, lecz tym razem już z dobrą aklimatyzacją, bez żadnych dolegliwości oraz w doskonałym humorze. Swoje siły testuję przy wejściu na szczyt Cerro Bonete (5004 m n.p.m.), który znajduje się w odległości niecałych trzech godzin marszu od bazy Plaza de Mulas. Doskonałe tempo marszu, brak zadyszki i bólu głowy potwierdzają słuszność wcześniejszej decyzji o zejściu do wioski. Pokrzepiony faktem dobrego stanu zdrowia w jakim się znajduję postanawiam zrobić jeden dzień przerwy, a potem przystąpić do ataku szczytowego. Zaraz jednak po zejściu z Bonete dowiaduję się o nieszczęśliwym wypadku, któremu uległ podczas ataku na szczyt jeden z kolegów z zespołu. Poszkodowany zostaje odtransportowany do szpitala, na szczęśćcie jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.

Kilka następnych dni, wbrew swoim wcześniejszym założeniom, spędzam w bazie. Podczas akcji sprowadzenia kolegi w bezpieczny teren Agnieszka odparza sobie strasznie nos. Lekarze odradzają kolejną próbę wspinaczki, gdyż istnieje zagrożenie jego odmrożenia na wyższych wysokościach. Ponad pięć dni kuracji nie przynosi spodziewanych efektów i koleżanka z ciężkim sercem godzi się z zaniechaniem ponownego ataku. Zdrowy rozsądek i decyzja o uratowaniu nosa biorą górę nad pragnieniem wejścia na wierzchołek. Nieubłagalnie wygasające pozwolenie sprawia, że nie mogę już towarzyszyć Agnieszce w jej trudnych chwilach i postanawiam w szybkim alpejskim stylu zdobyć Aconcaguę. Pakuję plecak i 18 lutego ruszam śmiało w górę kierując się w stronę obozu Nido de Condores (5400 m n.p.m.). Dystans, który zwyczajowo pokonuje się w dwa dni z dwoma obozami pośrednimi udaje się przejść w ciągu czterech i pół godziny. To zasługa dobrej aklimatyzacji i kondycji, z którą dobrze trafiłem w wyprawę. Za obozem Canda (5010 m n.p.m.) spotykam schodzącego „Szuwara”. W końcu po paru dniach mam jakieś wieści od chłopaków, gdyż wcześniej nie docierały do nas żadne informacje o ich poczynaniach. Dramatyczna relacja kolegi z przebiegu udanego ataku na szczyt znajduje swoje potwierdzenie w obozie wyżej, w którym spotykam wykończonych członków zespołu. Pomagam im zwinąć namiot, zmieniam obuwie, zakładam ciepłe spodnie i ruszam jeszcze tego samego dnia do obozu Berlin (5850 m n.p.m.). Towarzyszy mi Paweł „Żaba” Grzegorczyk, który już od jakiegoś czasu przebywa na znacznych wysokościach.

Wieczorem w namiocie ustalamy szczegóły ataku, który podejmiemy następnego dnia. Po posiłku i przygotowaniu rzeczy układamy się do snu. Lenistwo, które nami zawładnęło rankiem sprawia, że wyjście przekładamy na później i ostatecznie z planowanej godziny wymarszu o 5:30 rano robi się 8:45. Na szczęście pogoda jest idealna – błękitne bezchmurne niebo, nie tak porywiste wiatry jak zazwyczaj oraz mróz dochodzący do -15 stopni. Wyraźna ścieżka prowadzi nas zakosami wśród skał a następnie mikstowym polem w stronę najwyżej położonych ruin schronu w Plaza de Independencia (6210 m n.p.m.). Czeka nas teraz najtrudniejszy odcinek drogi, gdyż za lekkim wzniesieniem wita nas kilkusetmetrowy trawers zbocza, które jest wystawione na działanie niezwykle silnych wiatrów. Marsz w takich warunkach kosztuje sporo sił oraz strasznie osłabia. Około godziny 15:30 jestem mocno zaniepokojony tempem marszu. Kilkudniowy pobyt powyżej 5000 metrów osłabiło Pawła, który wkłada wiele wysiłku, aby napierać do przodu. Po „męskiej” rozmowie postanawiamy kontynuować wspinaczkę, choć byłem o krok od jej zaniechania z uwagi na nieubłagalnie topniejący czas. Niezwykła determinacja, siła woli i walka jaką dostrzegam w koledze podczas wejścia żlebem budzi mój podziw. Mimo targających mną myśli o odwrocie ze stoickim spokojem obserwuję poczynania partnera i jego upór w dążeniu do obranego celu. W końcu po blisko jedenastu godzinach wspinaczki, 19 lutego 2010 roku o godz. 19:19 staję na najwyższym wierzchołku obu Ameryk! Dziesięć minut później dołącza do mnie niesamowicie szczęśliwy, choć nieludzko wyczerpany Paweł. Chwila refleksji, kilka zdjęć, garść kamieni ze szczytu zapakowana do plecaka oraz pozostawiony na pamiątkę cukierek i możemy schodzić. Chylące się nieubłagalnie ku zachodowi słońce dopinguje nas do szybkiego zejścia. Gdy osiągamy Plaza de Independencia zastaje nas wieczór. Zmuszeni iść w całkowitych ciemnościach, posiłkując się tylko światłem z czołówek, nierzadko gubimy drogę. Po północy sytuacja robi się bardzo poważna, gdyż zaczyna pogarszać się pogoda, a my z każdą chwilą opadamy z sił szukając szlaku, który wiedzie wśród skał. Po kilku nieudanych próbach wizja noclegu pod gołym niebem na tak dużych wysokościach staje się coraz bardziej realna. Cały czas w głowie dźwięczą mi słowa „Szuwara”, wypowiedziane podczas zejścia do bazy dwa dni wcześniej:

„ (…) Jeżeli przyjdzie Wam robić przymusowy biwak chroń ze wszystkich sił kończyny. Owiń folią NRC nogi i włóż je w plecak, rękawy od kurtki zwiąż na supeł a ręce trzymaj pod pachami. Ja tak zrobiłem i wyszedłem bez szwanku…”

Perspektywa takiego scenariusza mobilizuje nas do ciągłych, rozpaczliwych prób odnalezienia drogi. Wydaje się tak blisko, a zarazem niesamowicie daleko. Po kliku bezowocnych zejściach i podejściach wchodzimy na właściwą drogę. Paweł rozpoznał skały, obok których kilkakrotnie w poprzednich dniach przechodził. Trzymając się blisko skalnej ściany po 10 minutach dochodzimy do upragnionego namiotu. Niezwykła radość przesłania gigantyczne zmęczenie. Naprędce przygotowujemy herbatę i kładziemy się spać.

Następnego popołudnia, po bardzo długim śnie, likwidujemy obóz i schodzimy w dół. Wykańczająca wspinaczka poprzedniego dnia powoduje, że Paweł zostaje na nocleg w obozie Nido de Condores, a ja gnam co sił do Plaza de Mulas, aby zdążyć przed zmrokiem. Drugi raz w ciągu dwóch dni w egipskich ciemnościach dochodzę do upragnionej bazy. Z trafieniem jednak tym razem nie ma problemu, gdyż oświetlonych kilkadziesiąt namiotów jest niczym latarnia dla marynarza.

Dwa dni później jesteśmy gotowi do wymarszu z parku na dobre – Paweł, z racji odmrożeń, tę drogę odbędzie na mule, natomiast ja, z pokładem wciąż zachowanych sił, na własnych nogach. Pozostaje oddanie śmieci wynajętym mulnikom oraz gorączkowe rozmyślania jak zapełnić „fekaliowy worek”, który należy zdać strażnikom, a który to świecił u mnie pustakami z racji ekspresowego wejścia na szczyt. Jestem pewny, że nie pomogą mi żadne tłumaczenia za brak „towaru” z uwagi na mój bardzo długi pobyt w parku. Z zazdrością spoglądam na schodzących ludzi z wyższych baz, przy plecakach których wesoło dyndają „zapełnione” worki. Nie mam wyboru i trzeba to załatwić po męsku. Kara 300 dolarów grożąca za brak „pakunku” skutecznie dodaje mi otuchy przy akrobacjach jakich się dopuszczam w bazowej latrynie, aby bezbłędnie trafić w worek. Traumatyczne chwile kończą się wraz z potwierdzeniem w permicie zdeponowania w kuble worka. Poczułem się wolny, mogę wracać. Z niezwykłym szyderstwem nucę po drodze: „każdy ma jakiegoś bzika, każdy swoje hobby ma”. Chilijczycy wykazywali się skrupulatnością w „ograbianiu” z żywności, Argentyńczycy natomiast umiłowali się w „brudnej robocie”. Obojętnie jednak jak będziemy na to patrzeć trzeba uczciwie przyznać, że prowadzona polityka sprawia, że w parku jest naprawdę czysto.

Drogę powrotną do granic parku pokonuję w niecałe sześć i pół godziny. W budce na granicy parku pozostało wyrejestrowanie się oraz pytanie strażnika: Cumbre? ( z hiszp. wierzchołek). Potwierdzam. W księdze wejść ranger wpisuje datę opuszczenia granic parku, a w kolumnie o nazwie Cumbre wpisuje „Si” (z hiszp. tak). Wraz z „Szuwarem” jesteśmy jedynymi osobami z potwierdzeniem wejścia wśród 30 nazwisk znajdujących się na stronie otwartej księgi. Kontaktuję się z Emanuelem, który odbiera mnie po 10 min i zawozi do wioski Puente del Inca. W przydrożnym barze czeka na mnie „Żaba”. Kupujemy bilety na ostatni autobus, a czas pozostały do odjazdu spędzam na celebrowaniu zwycięstwa w postaci konsumpcji wielkiej Lomo de Aconcagua - olbrzymiej kanapki robionej na ciepło ze stekiem, jajecznicą i warzywami. Wysiłek włożony w zdobycie szczytu i osiemnastodniowy pobyt w górach zostają odpowiednio nagrodzone.

Nasze myśli małymi krokami kierują się w stronę kąpieli nad Oceanem Spokojnym w Chile. Jak bardzo skomplikuje to mój powrót do domu miałem dowiedzieć się już wkrótce…

Koniec części drugiej   

Krzysztof Rąglewski


(część 1: http://www.koscian.net/Na_spotkanie_z_,,Kamiennym,3563.html )

Już głosowałeś!

Komentarze (0)

STOP HEJTOWI - PAMIĘTAJ - NIE JESTEŚ ANONIMOWY!
Jeśli zamierzasz kogoś bezpodstawnie pomówić, wiedz, że osobie pokrzywdzonej przysługuje prawo zgłoszenia tego faktu policji, której portal jest zobligowany wydać numer ip Twojego komputera: 18.216.168.162

Internauci piszący komentarze ponoszą za nie pełną odpowiedzialność karną i cywilną. Redakcja zastrzega sobie prawo do ingerowania w treść komentarzy lub ich całkowitego usuwania jeżeli: nie dotyczą one artykułu, są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego, naruszają normy prawne lub obyczajowe.

Dodaj komentarz
Powrót do strony głównej
×

Dodaj wydarzenie

Wydarzenie zostanie opublikowane po zatwierdzeniu przez moderatora.

Dane do wiadomości redakcji
plik w formacie jpg, max 5 Mb
Zgłoszenie zostało wysłane - zostanie opublikowane po akceptacji administratora.
UWAGA: W przypadku imprez o charakterze komercyjnym zastrzegamy sobie prawo do publikacji po uzgodnieniu ze zgłaszającym opłaty za promowanie danego wydarzenia.