Magazyn koscian.net
12 Wrz 2017Miarka się przebrała!
- Ciekawe jak miasto sobie poradzi z tą setką telefonów w tygodniu, jakie trzeba odebrać, i wszystkimi interwencjami. Już nie będziemy pomagać i wyręczać urzędników – mówi Marta Dmitrów, wolontariuszka kościańskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. - Niech przekonają się ile to zabiera czasu i energii, niech ponoszą koszty dojazdów, leczenia zwierząt i przetrzymywania ich do momentu przyjazdu samochodu ze schroniska w Gaju.
Z Martą Dmitrów, wolontariuszką kościańskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, rozmawia Karina Jankowska
- Przed kilkoma tygodniami pisaliśmy na łamach ,,Gazety Kościańskiej’’, że tak złej sytuacji kościański TOZ nie miał od kiedy istnieje. Życie okazało się jednak przewrotne i teraz jest jeszcze gorzej. Co się takiego wydarzyło?
- Nasza sytuacja finansowa jeszcze bardziej się pogorszyła. W kociarni pojawił się groźny wirus kociego kataru. Prawdopodobnie jeden z kotów był nosicielem ostrej postaci tej choroby, a pozostałe były osłabione, bo wcześniej przechodziły panleukopenię. Udało się nam sprowadzić surowicę i większość kotów wyzdrowiała. Razem z Agnieszką zostawałyśmy na noc w kociarni, by podawać kociakom kroplówki. Wydawało się, że sytuacja jest opanowana, niestety, pewnej nocy jeden z kotów zaczął mieć problemy z oddychaniem. Po sekcji zwłok okazało się, że to ostra postać kociego kataru, wirusa który potrafi w ciągu doby zabić osłabione zwierzęta. Trzeba było szybko zabrać koty z kociarni, a było ich tam ponad 20. Rano poinformowałyśmy Urząd Miejski Kościana, że musimy gdzieś przenieść koty, ale usłyszałyśmy, że nie mają żadnego odpowiedniego pomieszczenia, a Gaj nie przyjmie wszystkich naraz. W ciągu dwóch tygodni urzędnicy nie zrobili nic! Dopiero w minionym tygodniu zareagowali, odkażając kociarnię, ale wyłącznie samo pomieszczenie, z którego kazano wynieść wszystko począwszy od klatek, przez transportery i miski, po kuwety, choć one też są skażone. Mieli wrócić następnego dnia, by zdezynfekować resztę, ale zamiast tego otrzymałam pięć litrów płynu do odkażania, żebyśmy same to zrobiły. Pan z urzędu wręczył mi też siedem koców, środki czystości i kilka fartuchów, jakie załatwili z Gaju. Stare mamy spalić. Wynająć na własny koszt busa, załadować i przewieźć do Gaju, gdzie zostaną zutylizowane.
- Gdzie ostatecznie trafiły koty z kociarni?
- Musiałyśmy błagać rodziny, przyjaciół i znajomych, by im wygospodarowali miejsce gdzieś w piwnicach lub na budowach. Zwierzęta trzeba było przebadać i podzielić na zdrowe, chore i osłabione po poprzedniej chorobie. Jeździmy po tych kilku miejscach raz lub dwa dziennie, by podawać im leki, a jedno jest oddalone o 14 kilometrów od Kościana. Większość kotów i tak trafiła do naszych domów. U mnie skończyło się to tym, że przeniosłam wirusa i zaraziłam kota, który miał zostać adoptowany. Nie przeżył.... Podobnie jak siedem innych zarażonych kotów. Gdybyśmy miały warunki, by nowe koty trafiały najpierw na dwutygodniową kwarantannę, to nie byłoby tej całej gehenny. A tak zdrowe koty przebywają z chorymi i koszty leczenia rosną.
- Na ile opiewa ostatnia faktura z lecznicy?
- Dokładnie na 5 tysięcy 600 złotych. Na jej zapłacenie mamy czternaście dni, ale szefostwo lecznicy przy ul. Marcinkowskiego w Kościanie jest wyrozumiałe i możemy zapłacić kiedy uzbieramy całą kwotę. Na tę chwilę mamy niespełna 2 tysiące złotych. Oprócz kosztów leczenia płacimy też za surowicę, na którą wydałyśmy około 2 tysięcy złotych. Jedna 6-mililitrowa ampułka kosztuje 120 złotych. Podajemy ją także profilaktycznie zdrowym zwierzętom i to po trzy razy. Do tego dochodzą koszty wyjeżdżonego paliwa. Na szczęście nie brakuje osób, które organizują zbiórki pieniędzy na naszą działalność. Ostatnio pieniądze z biletów wstępu na mecz przekazała nam piłkarska Obra, a także organizatorzy turnieju w bule w Nowym Dębcu. W kilku miejscach w mieście można wrzucić pieniądze do puszek. W urzędzie w Kościanie usłyszałyśmy, że w związku z rosnącymi kosztami powinnyśmy zastanowić się które zwierzęta należy leczyć, a które nie.
- To zdanie, które pojawia się w dyskusjach kościaniaków. Wielu uważa, że należy mierzyć siły na zamiary, bo w tak skromnym dwuosobowym składzie i przy ograniczonych środkach finansowych nie da się pomagać wszystkim potrzebującym zwierzętom.
- Dlatego właśnie się poddałyśmy. Jeśli trafia do nas zwierzę w stanie krytycznym, podejmujemy decyzję o uśpieniu. Natomiast zdecydowana większość zwierząt powypadkowych jest połamana i musi przejść operację, a potem rehabilitację, ale czy to jest powód, żeby poddawać je eutanazji? To prawda, że operacje są skomplikowane i kosztowne, ale z tego powodu nie można usypiać zwierzaka. Nie będziemy tego robić, bo one mogą dojść do siebie, a wolę życia mają taką samą jak człowiek. Jeden urzędnik zapytał mnie czy drogie leczenie kota lub psa ma sens, gdy potem wypuścimy je na ulicę? Przecież mówimy i piszemy o tym od lat, że wszystkie zwierzęta, które mamy pod opieką, trafiają potem do adopcji. Są u nas tak długo aż nie znajdą nowego domu. Niektórzy ze zdziwieniem przyjmują informacje, że działamy nie tylko w samym Kościanie, ale i w ościennych gminach, i powiatach. Jeździmy na interwencje nawet w okolice Leszna. Rekordowa kwota faktury za leczenie nie wynika z tego, że wzięłyśmy pod opiekę zbyt wiele zwierząt. Powodem jest brak odpowiednich warunków, przez co wszystkim kotom trzeba było podać drogą surowicę, a także to, że w Kościanie nie jest przeprowadzana powszechna sterylizacja kotów, co zapobiegłoby ich niekontrolowanemu rozmnażaniu się. O kotach piszemy na Facebooku najwięcej, bo szukamy im domu, a o psach mniej.
- Właśnie TOZ kojarzony jest głównie z zajmowania się kotami, ale przecież nie tylko te czworonogi mogą liczyć na wasze wsparcie...
- Oczywiście. Dostajemy też zgłoszenia dotyczące węży, dzikiego ptactwa, w tym łabędzi, a nawet zwierząt gospodarskich. Do tego dochodzą prośby o interwencje w mini zoo. Pomagamy psom. Codziennie odbieramy kilkanaście telefonów od osób zgłaszających zaniedbania. Jeździmy na interwencje, z których część zakończyła się odbiorem zwierzęcia, część daniem siedmiu dni na poprawę warunków bytowych lub leczenie. Liczba interwencji była rekordowa. Tylko w czasie tegorocznych wakacji miałyśmy ich co najmniej 30. Trzy psy zostały odebrane właścicielom, w tym owczarek niemiecki. Proszę mi wierzyć, że tak zaniedbanego psa nigdy nie widziałam. Miałyśmy ostatnio przypadek odebrania labradora w ciężkim stanie, ale nie poszłyśmy do sądu tylko dlatego, że właściciel leczy się psychiatrycznie. Podpisał zrzeczenie się i pies trafił do Gaju. Urząd gminy wysłał nam pismo, że skoro zabraliśmy psa, to mamy pokryć koszty leczenia i pobytu w schronisku. Nie dość, że nam nie pomagają, to jeszcze coś takiego. Tego lata udało się nam znaleźć dom dla sześciu psów.
- Podziela pani opinie samorządowców, którzy uważają, że nie ma problemu z bezdomnymi zwierzętami, a psy i koty na wsi są traktowane lepiej, bo mentalność ludzi się poprawiła?
- Nie widzą problemu, bo my ich w tym wyręczamy i wszystkie zgłoszenia docierają do nas, a nie do nich. Za wszelką cenę próbowałyśmy sobie radzić, ale to już ponad nasze siły. Pracujemy zawodowo, a poza tym codziennie poświęcamy dodatkowe sześć godzin na zajmowanie się zwierzętami i wyjazdy na interwencje. To uniemożliwia nam normalne funkcjonowanie. Nie stać nas na opłacenie faktur, nie mamy żadnej pomocy ze strony miasta i gmin, dlatego miarka się przebrała. Razem z Agnieszką podjęłyśmy decyzję, że z końcem tego roku rozwiązujemy Towarzystwo. Nie będziemy dłużej narażać zdrowia zwierząt. Odkażenie kociarni to za mało. Musimy mieć kociarnię z prawdziwego zdarzenia, w innej lokalizacji, a nie tylko jedno pomieszczenie, w którym przebywają zwierzęta zdrowe i chore, bo znów będzie to samo. Obecna kociarnia to metalowy kontener, bez dostępu do wody, ogrzewany starymi grzejnikami elektrycznymi. Zdarzało się, że kiedy rozkręcałyśmy grzejniki, by panowała tam temperatura 15 stopni Celsjusza, były one przez jakiegoś urzędnika skręcane. Jak w tej sytuacji mamy zachować warunki higieny i dbać, by choroby się nie przenosiły, jak ktoś po prostu wchodzi tam jak do siebie? W nowej kociarni muszą być osobne pomieszczenia dla kotów chorych, zdrowych i kwarantanny, malutkie pomieszczenie socjalne do przechowywania różnych rzeczy.
Po artykule w ,,Gazecie Kościańskiej’’ do burmistrza Kościana poszło kilka oburzonych całą sytuacją osób, które nie są związane z TOZ-em, ale są zainteresowane losem zwierząt. Jak nam relacjonowały, zostały wysłuchane, ale żadne deklaracje pomocy nie padły. Wypowiedzi samorządowców, którzy potem wypowiadali się na waszych łamach, mijały się z prawdą. Gmina Kościan wcale nie przekazała nam w tym roku środków na sterylizację, mamy na to dowód w postaci pisma, że pieniędzy w budżecie brak. Śmigiel w ogóle nie odniósł się do sytuacji bezdomnych kotów, skupiając się na psach. Wiemy skądinąd, że schronisko w Henrykowie nie przyjmuje kotów, więc gmina Śmigiel nie zapewnia pomocy kotom. Wszystkie koty z tego terenu trafiają więc do nas. Pani burmistrz o tym doskonale wie, bo przesłałyśmy jej informacje wraz ze zdjęciami. Początkowo postawa urzędników nas smuciła, a potem zaczęła irytować. Krótko mówiąc znieczulica. Udają, że nie ma problemu, który przecież jest.
Poprawy w mentalności ludzi nie widzę. Gdzie ta poprawa, skoro w XXI wieku są w stanie doprowadzić psy do skrajnego wyczerpania i takiego zaniedbania, którego w życiu nie widziałam. Z kolei zauważalne jest zwiększenie się wrażliwość ludzi na krzywdę zwierząt. Stąd coraz więcej zgłaszanych nam interwencji i ciągłe bombardowanie nas telefonami. Jesteśmy ciekawe jak miasto sobie poradzi z tą setką telefonów w tygodniu, jakie trzeba odebrać, i wszystkimi interwencjami. Już nie będziemy pomagać i wyręczać urzędników. Niech przekonają się ile to zabiera czasu i energii, niech ponoszą koszty dojazdów, leczenia zwierząt i przetrzymywania ich do momentu przyjazdu samochodu ze schroniska w Gaju. Nie chcę, by na tym ucierpiały zwierzęta, dlatego zaproponowałam miastu, że mogę pomóc w nagłych sytuacjach, ale niech mnie zatrudnią na pół etatu. W odpowiedzi usłyszałam, że mieli już kiedyś takiego pracownika. Może Gaj będzie zainteresowany naszą doraźną pomocą, jeśli pokryją koszty dojazdu.
Wszystkich, którzy będą do nas dzwonili będziemy odsyłać do wydziału środowiska w urzędzie miejskim. Każde zgłoszenie ma być potwierdzone pisemnie wraz ze zwrotną informacją co w tej sprawie zrobiono. Jeśli usłyszę, że na interwencję wysłano policję, strażników miejskich lub powiatową lekarz weterynarii, będzie to jasny sygnał, że nic się nie zmieniło. Niech wyznaczą w urzędzie kogoś, kto w dzień i w nocy będzie reagował na wezwania do błąkającego się psa, czy potrąconego kota. Lekarz, z którym miasto ma podpisaną umowę na opiekę weterynaryjną nie wywiązuje się ze swoich obowiązków, bo na przykład nie wyznacza zastępstwa pod swoją nieobecność. Zgłosiłam to do urzędu i usłyszałam tylko tyle, że faktycznie tak nie powinno być. Co więcej, dowiedziałam się, że Kościan nie ma podpisanej umowy na dowóz zwierzęcia, które ucierpiało w wypadku, a to przecież konieczność. Może to zrobić Straż Miejska lub policja. Życzę powodzenia i takiego zdrowia jak nasze, by sprostać wszystkim obowiązkom.
Gazeta Kościańska 37/2017
Zgłaszasz poniższy komentarz:
Potwierdzam iż praca dziewczyn to monstrualne poświęcenie ponad normy i nie można tak egzystować. Rozumiem ich decyzje i gratuluję dotychczasowej wytrwałości. Dziękuję w imieniu wszystkich zwierzolubów.