Magazyn koscian.net
13 Sty 2015„Forteca” pod Kościanem
Wiosną 1945 r. alianci na potęgę bombardowali niemieckie miasta, żeby złamać III Rzeszę i zakończyć wojnę. 18 marca amerykański Boeing B-17, który leciał z bombami na Berlin, został trafiony i zdołał awaryjnie wylądować pod Kościanem.
Lotników powitali Sowieci
„Niebo było czyste, ale zostawialiśmy za sobą grubą smugę. Zbliżaliśmy się do Berlina, w pobliżu nie było śladu wroga. Jednak kiedy nasz strzelec pokładowy otworzył ogień, zza smugi znienacka wyłoniły się cztery Messerschmitty Me 262 i uderzyły niszcząc między innymi lewe skrzydło naszego B-17. Nikt z nas nie wyskoczył na spadochronie, między innymi dlatego, że te uległy częściowemu zniszczeniu. Utrzymując częściową kontrolę nad maszyną staraliśmy się przedostać poza linię frontu, by nie lądować na terytorium wroga. Podałem pilotowi kierunek na wschód. Na wysokości 9 tys. stóp minęliśmy Odrę i wylądowaliśmy na polu w pobliżu Kościana” – wspominał w 1983 r. lotnik nawigator Richard Scroxton, członek załogi latającej fortecy.
Pechowa misja
To była czternasta akcja 100th Bombardment Group (100. Grupa Bombowa) amerykańskich sił powietrznych. W początku 1945 r. alianci, wspierając Armię Czerwoną, na potęgę bombardowali niemieckie miasta, żeby ostatecznie złamać III Rzeszę i zmusić do kapitulacji. Załoga, która musiała awaryjnie wylądować pod Kościanem, stacjonowała w bazie lotniczej Thorpe Abbotts w hrabstwie Norfolk. W jej skład wchodzili: pilot Merrill Jensen, drugi pilot Charles Kemp, nawigator Richard Scroxton, strzelec i radiooperator John Palmer, inżynier pokładowy Thomas Gallagher oraz strzelcy: Charles Friel, Howard Hodges, Melvin Madsen i Anthony Schembri. Richard Scroxton relacjonował: „Nasz samolot # 44 6295 był raczej nową maszyną, nie posiadał żadnych szczególnych oznaczeń ani specjalnych malunków na dziobie. Nasza załoga nie była przypisana do jednej maszyny, lataliśmy na tych, które akurat były dostępne”.
Od początku lutego 1945 r. załoga uczestniczyła w nalotach na Weimar (9 lutego), Cottbus (15 lutego), Frankfurt (17 lutego), Osnabrück (19 lutego), Norymbergę (21 lutego), Stetten (22 lutego), Treuchtlingen (23 lutego), Kassel (28 lutego), Siegen (7 marca), Giesen (8 marca), Świnoujście (13 marca), Oranienburg (15 marca), Plauen (17 marca).
Feralnej niedzieli 18 marca 1945 r. spośród 13 samolotów uczestniczących w nalocie na Berlin trzy B-17 zostały zestrzelone. Ośmiu lotników zginęło, reszta dostała się do niewoli, ale przeżyła i po wojnie wróciła do domu. „Nasi” Amerykanie wylądowali na terenach opanowanych przez Sowietów. Dlatego na miejscu wypadku szybko pojawili się przedstawiciele sowieckiej komendy wojennej, zaalarmowani przez funkcjonariuszy kościańskiego UB, którzy donieśli o bombowcu stojącym w kłębach dymu na polu pod Kościanem. Kapitan Janczenko, z kilkoma żołnierzami i tłumaczką, przywitał amerykańskich lotników, wtedy jeszcze sprzymierzeńców Związku Radzieckiego.
„Mieliśmy nadzieję, że nasze kłopoty się skończyły, ale nie tak prędko. Dwa dni spędziliśmy z Rosjanami, którzy zabrali nas na przesłuchanie do kwatery głównej w Kościanie mieszczącej się w wagonie na bocznicy stacji kolejowej. Dzień po katastrofie 19 marca trzech naszych oficerów zabrano z powrotem do wraku maszyny, żeby pokazali jak spuścić paliwo, które krasnoarmiejcy zużyli potem w swoich ciężarówkach”.
Sowieci po ściągnięciu paliwa i rozbrojeniu, podobno nie zajmowali się więcej wrakiem. Za to stał się obiektem zainteresowania miejscowych, którzy rozebrali go do ostatniej śruby. Z drugiej strony nie można wykluczyć wersji, że to jednak Rosjanie zgarnęli samolot, aby „pożyczyć” z niego kilka supernowoczesnych rozwiązań technicznych, których w Latającej Fortecy z pewnością nie brakowało.
Długi powrót do domu
20 marca lotników przewieziono ciężarówką do Poznania. W sztabie sowieckim zostali obfotografowani, spisano ich personalia i odstawiono na stację kolejową. Na platformie kolejowej dojechali do Gniezna, gdzie sowiecki żołnierz trzymając ich cały czas na muszce, odebrał im broń. Noc spędzili na stacji kolejowej. 21 marca następny etap podróży do Wrześni spędzili częściowo na otwartej platformie, po pewnym czasie sowieckiemu żołnierzowi zrobiło się ich żal i zabrał ich do środka wagonu towarowego. Scroxton pisał, że: „Wagon osłaniał nas od wiatru, ale okropnie w nim śmierdziało. Wewnątrz było wielu ludzi, nie wiedzieliśmy jakiej narodowości, ale pozostawali pod okupacją przez tak wiele lat, że byli bardzo wymizerowani. Musieliśmy przez cały czas mieć się na baczności, ponieważ nasze kombinezony lotnicze były w o wiele lepszym stanie niż wszystko cokolwiek oni posiadali”. Przyznaję, że po przetłumaczeniu ostatniego zdania moja sympatia do amerykańskich chłopców nieco wyparowała. Jak świat światem nigdy bogaty nie będzie biednego bratem, żeby sparafrazować znane przysłowie.
We Wrześni po długim marszu w deszczu lotnicy dotarli do siedziby Polskiego Czerwonego Krzyża, tam przydzielono im nocleg w polskich rodzinach. Dzień później, czyli 22 marca, strzelca Madsena zabrano do szpitala, pozostali na platformie pojechali do Kutna, skąd 23 marca zawieziono ich pociągiem do Łodzi do siedziby YMCA, czyli Związku Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej.
„W Łodzi spotkaliśmy załogę samolotu Douglas C-47, którzy przylecieli, żeby ewakuować rannego lotnika, którym okazał się kapitan Ernst także z 100. Grupy Bombowej. Razem polecieliśmy do Połtawy (radziecka baza lotnicza, dzisiaj terytorium Ukrainy – dop. TM). Melvin Madsen, którego zostawiliśmy w Polsce z powodu choroby, zdążył wrócić do USA zanim my dostaliśmy się do Anglii. Mieliśmy nadzieję na szybki powrót do Anglii, ale Rosjanie mieli wobec nas inne plany. Przez cztery tygodnie nie wolno nam było opuścić Połtawy ani wysyłać listów. W końcu opuściliśmy Połtawę 23 kwietnia w Boeingu B-17 razem z inną załogą. Wylądowaliśmy w Bari we Włoszech, gdzie przebywaliśmy dwa dni. 25 kwietnia wylądowaliśmy w bazie lotniczej Thorpe Abbotts w Anglii”.
Baza „Krwawej Setki”
Angielską bazę lotniczą Thorpe Abbotts wybudowała firma John Laing & Sons Ltd. Lotnisko posiadało trzy pasy startowe, dwa hangary, zaplecze techniczne. Mogło tam stacjonować 50 samolotów. Początkowo miało służyć RAF, czyli Królewskim Siłom Lotniczym, ale ostatecznie przekazano je amerykańskim siłom powietrznym. 9 czerwca 1943 r., po zainstalowaniu się tam 100. Grupy Bombowej baza zaczęła być intensywnie wykorzystywana. Grupa ta latała na samolotach B-17 zwanych Latającymi Fortecami i stanowiła jednostkę Ósmej Armii Powietrznej Stanów Zjednoczonych. Od czerwca 1943 r. do 10 kwietnia 1945 r. z bazy Thorpe Abbotts korzystała prawie wyłącznie 100. Grupa Bombowa, która wykonała w tym czasie 306 misji. W czasie ataków ponosiła ogromne straty, stąd nazywano ją także „Krwawą Setką”. Dzisiaj z dawnej bazy lotniczej niewiele zostało, zachowała się m.in. wieża kontroli lotów, którą odrestaurowano, a obecnie znajduje się tam muzeum poświęcone bohaterskim lotnikom.
Przez wiele lat w Thorpe Abbotts spotykali się lotnicy z 100. Grupy Bombowej. Ponownie oddajmy głos Scroxtonowi: „Od demobilizacji interesowałem się losami naszej Setki. W 1985 r. spotkaliśmy się z kolegami w Dayton w Ohio, w 1987 r. w Long Beach w Kalifornii, 1989 r. w Tampa na Florydzie, w 1991 r. w Little Rock w Arkansas. W latach 1986, 1988 i w 1992 zorganizowaliśmy zjazdy w Anglii. Za każdym razem wypożyczaliśmy samochód i objeżdżaliśmy kraj. Brytyjczycy urządzili muzeum, żeby okazać jak bardzo są wdzięczni Amerykanom, którzy pomogli im w obronie ich kraju. To wspaniali ludzie”.
***
I najciekawsze. Przez wiele lat uważano, że 18 marca 1945 r. amerykańska Latająca Forteca wylądowała pod Turwią. Fakt ten potwierdził nawet uczestnik pechowego lotu Richard Scroxton w jednym z listów do Michała Muchy, poznańskiego pasjonata lotnictwa, który odnalazł nawigatora i nawiązał z nim kontakt. Jednak w 2007 r. oglądając zdjęcie otrzymane od Muchy Scroxton doznał olśnienia. Wtedy stwierdził, że prawdziwe miejsce lądowania było jednak inne. Rozemocjonowany wyjaśniał:
„Kilka miesięcy temu zdołałem ustalić prawdziwe miejsce lądowania naszego samolotu 18 marca 1945 r. Najbliższą miejscowością była wieś Wilkowo Polskie, które znajduje się na południowy zachód od Kościana. W naszych pierwszych raportach podawaliśmy jako miejsce lądowania położenie koło Kościana, ponieważ tylko on widniał na naszych mapach. Pewien człowiek z Poznania przesłał mi fotografię z miejscem, w którym tego dnia wylądował samolot w pobliżu Turwi. Ono dowodzi, że to nie mógł być nasz samolot! Prawdziwe miejsce ustaliłem na podstawie zdjęcia naszego samolotu zrobionego wiele tygodni po naszym lądowaniu. Podczas gdy blacha z większością oznaczeń została usunięta, fotografia wyraźnie pokazuje uszkodzenie śmigła czwartego silnika. W raportach, które pisałem po naszej misji, wiele razy opisywałem to uszkodzenie, to ono właśnie spowodowało silne drgania maszyny. Jestem w stu procentach pewny, że takie uszkodzenie nie przytrafiło się żadnej innej maszynie, która lądowała tego dnia”.
I tak, po wielu latach okazuje się, że Amerykanie posadzili swój samolot na polu koło Wilkowa Polskiego. Zatem kto wylądował w Turwi?
TERESA MASŁOWSKA
*) Wszystkie cytaty pochodzą z relacji Richarda Scroxtona opublikowanych na stronie internetowej http://100thbg.com oraz jego listów do Michała Muchy
GAZETA KOŚCIAŃSKA
Zgłaszasz poniższy komentarz:
Kiedy jako dziecko jeździłem z moim ojcem w kierunku Wilkowa Polskiego pokazywał miejsce i mówił o zakopanych w ziemi silnikach samolotu. Pewnie chodziło o silniki właśnie z tego samolotu.