Magazyn koscian.net
08 listopada 2014„To takie upokarzające...”
- Czy ja naprawdę jestem jakąś naciągaczką? Tak się czuję. Ktoś zza biurka, nie patrząc na mnie, nie pytając nawet jak się czuję, mówi oschle: Wszystko pani dostanie na piśmie. I dostaję. Nic mi się nie należy... To ja jednak nie mam raka? - pyt pani Rita z Kościana.
Nieduży dom, w drzwiach uśmiechnięta starsza pani z białym jak śnieg jerzykiem na głowie.
- I co? Nie wyglądam na chorą, prawda? - pyta z uśmiechem.
Nie wygląda.
- Tego dnia świeciło słońce. Jechaliśmy długo, słońce prażyło, potem wspinałam się po schodach i... No właśnie - wyszły mi rumieńce – mówi grobowym, dobitnym głosem i bierze głęboki oddech. - Na pewno mi wyszły - zamyśla się. - Może to dlatego?
To się zaczęło jakoś w maju. Najpierw myślała, że to nic takiego, ot, za dużo dźwigała. Gdy pojawiły się skrzepy krwi, synowa zawiozła ją do szpitala. Wtedy zawalił się świat. Diagnoza – rak szyjki macicy. Z Kościana pojechała prosto do Poznania na Garbary.
- Nieoperacyjne - mówi teraz. - Dostałam chemię i po pierwszej straciłam wszystkie włosy. Na tydzień pojechałam do domu. Czułam się źle. Wyniki też były złe. Okazało się, że więcej chemii nie mogę dostać – zacina się lekko. - Boże! Jestem tym lekarzom i pielęgniarkom tam tak wdzięczna... Nie spisali mnie na straty. Trzy tygodnie pisali mapę mojego nowotworu – tak to zrozumiałam - i potem trzydzieści pięć dni chodziłam na takie lampy, które niszczyły raka punktowo. Ponoć w Polsce są tylko dwa takie urządzenia. Miało być tylko 25 tych zabiegów, a potem jakoś prądem chcieli te komórki rakowe wypalać, ale dwa razy mnie pod narkozę wsadzili i nie udało się. Jestem jakoś tak zbudowana, że dojść nie mogli. Sam profesor za drugim razem próbował... Bałam się. Tak się bałam, że powiedzą, że to koniec, że nic więcej nie da się zrobić – ociera łzy. - Ale nie. Zapisali mnie jeszcze na te dziesięć lamp. Ja się załamałam. Nawet z dziećmi nie chciałam rozmawiać, ale oni byli tacy serdeczni, tacy ciepli, tak o mnie walczyli... Tyle serdeczności tam dostałam...
Kilka tygodni temu pani Rita wróciła do domu. Za miesiąc znów jedzie na Garbary, by sprawdzić, czy zabiegi podziałały. Tymczasem modli się i składa wnioski.
- Sama sobie tego nie wymyśliłam. W szpitalu powiedzieli mi, że mi się jakiś dodatek do emerytury należy. Taki opiekuńczy, bo wymagam opieki. Dali mi formularze, podbili co trzeba. Pani z Gorzowa, młodsza ode mnie, z takim samym nowotworem leżała ze mną na sali, i taki dodatek opiekuńczy dostała bez problemów. To złożyłam wniosek – wyjaśnia pani Rita i rozkłada na stole dokumentację choroby, wypisy ze szpitali, wyniki badań lekarskich, pisma z ZUS-u, a nawet kwitki określające miejsce w kolejce do kolejnej wizyty za kilka tygodni.
- Czy ja sobie tę chorobę wymyśliłam? - pyta retorycznie.
* * *
- Miałam ponoć trochę poudawać – mówi lekko kpiąco. - Mówią tak. Ponoć ludzie na komisje ZUS-u pożyczają kule, stękają głośno, udają, że im słabo... Takie przedstawienie... A ja tam z tym rumieńcem... Naprawdę tak trzeba?
Wniosek o dodatkowe świadczenie na pielęgnację złożyła w ZUS w Kościanie. Wezwanie na komisję otrzymała do Rawicza. Syn zawiózł.
- To chyba też lekarz był, ale taki urzędowy – opowiada. - Omiótł mnie obojętnym spojrzeniem, powiedział, że zdrowo wyglądam, rzucił okiem na to, co profesor napisał i zaczął pisać coś w swoich papierach. Zapytał, czy sama trafię łyżką do ust i czy mogę sama wstać rankiem z łóżka. Mogę. Jak się czuję, nie zapytał. Jak się boję, też. Nawet na mnie nie spojrzał. Co pan zdecydował? - zapytałam nieśmiało. Wszystko pani dostanie na piśmie – rzucił tylko sucho patrząc w swoje papiery. Wyszłam.
Pani Rita wychowała piątkę dzieci. Jeden z synów na wieść o chorobie matki zrezygnował z zagranicznego kontraktu i wrócił do Kościana. Zamieszkał z mamą. Pomaga przy składaniu tapczanów, przynosi zakupy, targa odkurzacz, nosi i wiesza pranie. Opiekując się mamą nie będzie mógł pracować w swoim zawodzie, bo ta praca wymaga kilkudniowych wyjazdów. Nie wie, co dalej robić.
- Jest. To jest ważne. Ja nie mogę nic dźwigać. Na spacer sama bałabym się iść. Z nim pod rękę wyjdę – wzdycha pani Rita.
- Nie może być sama. Jak? - pyta pan Piotr.
Kobieta wzdycha i mówi, że nigdy nikogo o pomoc nie prosiła. Jak był kryzys, po dary nie chodziła. Zapomóg nie brała. Wolała w pole iść i dorobić, niż prosić się o pomoc. Zawsze tak było. Nigdy też do tej pory nie chorowała.
- Mam siedemdziesiąt jeden lat i nie znam nawet swojego lekarza rodzinnego – uśmiecha się. - Nigdy mi nic nie było... Do wiosny sama dbałam i o dom, i o ogród. Teraz nie mogę.
- Zastanawiałem się, czy mogę dostać to coś, co dostają opiekunowie osób niepełnosprawnych – zamyśla się pan Piotr. - Tak mi radzono. Niewiele tego, ale przecież muszę za coś żyć. Z Anglii wydzwaniają, że czekają tam na mnie. Tam są inne pieniądze, ale wyjechać nie mogę. Po tej komisji w ZUS jednak sam już nie wiem...
Pani Rita stara się zdrowo odżywiać. Modli się. Od decyzji lekarza orzecznika ZUS się odwołała. Teraz ma jechać na kolejną komisję do Poznania. Czy należy jej się dodatkowe świadczenie decydować ma już trzech lekarzy. Złożyła też wniosek o orzeczenie niepełnosprawności.
- Czy cud się stanie? Czy jeszcze trochę pożyję? Nie wiem – wyzdycha patrząc gdzieś w ogród za oknem. - Wszystko bym dała, bym mogła – jak całe życie – sama sobie poradzić. Ja bym tak bardzo chciała, tego raka nie mieć i tego czegoś w nerkach też. Machnęłabym ręką na te dwieście złotych i już. Ale jest jak jest. Czy ten system musi być taki bezduszny? Czy nie możemy się traktować jakoś bardziej po ludzku? To takie upokarzające... (Al)
Gazeta Kościańska nr 43//2014
Zgłaszasz poniższy komentarz:
"jerzyk na głowie" - do przemyślenia dla autora bądź autorki ;)