Magazyn koscian.net
2008-09-10Ziemia nie oszukuje
- W bloku? Co ja bym tam robił! A tu ptaków posłucham, coś zasieję, coś podleję, coś zbiorę, coś naprawię. To jest mój świat - roztacza ręką dookoła pan Radysław. 420 metrów kwadratowych ziemi otoczonej maleńkim płotkiem, domek, sad, warzywniak, kwiatowe rabatki, ganeczki - podmiejska dacza w rozmiarze XXS. Mikroświat, a jednocześnie cały świat działkowca.
To świat elitarny, otwarty tylko dla członków klubu - działkowców i ich rodzin. Teren strzeżony. Jak nie masz klucza lub znajomych, którzy na ciebie pod bramą czekają, nie wejdziesz. Od bramy biegnie szeroka aleja a przy niej przyklejone do siebie kipiące florą małe światy: równych, wypieszczonych, wygrabionych i wyciętych jak do konkursu grządek. Na środku każdego ogródka altanka - drewniana - lub murowana, malutka, większa lub mająca nawet z kilkanaście metrów kwadratowych. Ławki, stoliczki, szklarenki, folie, kwietniczki, skalniaczki, krasnoludki, taczki, wiatraczki... i wszystko w stu dwudziestu ośmiu odsłonach. A to tylko jeden z kilkunastu ogrodów w mieście. Każdy żyje własnym życiem. Ma własny zarząd, statut i status, plany, imprezy i nadzieje, że to małe ogrodowe sioło będzie istnieć zawsze. Obywatele tych siół są łatwo rozpoznawalni. Do swoich mieszkań w blokach i ciasnych kamieniczkach od wiosny do jesieni wspinają się objuczeni torbami truskawek, wiśni, śliwek, jabłek, gruszek, marchewki, buraków, kapusty, ziemniaków. Wożą je rowerami, albo autami. Wciskają do słoiczków, piwniczek i zamrażarek, a potem całą zimę podjadając renklody wprost ze szkła marzą o kolejnych promieniach słońca, które cud złotej renklody powtórzą. Obywatele tych zamkniętych osiedli z zagonkami, choć żyją w XXI wieku, choć mieszkają często w betonowych blokach, żyją w rytm natury. Jak nasi przodkowie. Od pierwszych porządków, gdy mróz ledwo puści, przez kopanie, planowanie, podlewanie, zbieranie, pielenie... i tak do pierwszych porządków, gdy pierwszy mróz złapie. Zimą zwykle popadają w letarg - cierpliwe oczekiwanie, aż wiosna znów zawładnie ich życiem i dni odmierzać będą kolejnymi listkami sałaty na grządce.- Cóż, to trzeba lubić. Ja lubię - wzdycha Radysław Kuleczka i opiera się wygodnie o poręcz krzesła. Przed nim dymi kawa, na małym, okrągłym stoliczku krytym białą serwetką, a za nim kołyszą się na deszczu gałęzie obwieszone dojrzewającymi śliwami. Drzwi są otwarte na oścież. Pokój ma wszystko, co trzeba: dwa fotele (Z mieszkania. Wypoczynek, jak się patrzy. A co, wyrzucić mieliśmy?), tapczan, na którym przysiadłam, nad nim półka ze zdjęciem, pluszakiem i sztuczną paprotką. W kącie naprzeciw drzwi telewizor (Odkupiony okazyjnie od córki, gdy ta lepszy sobie sprawiła), a obok szafa.
- Ślubna! Z sześćdziesiątych lat! Była czterodrzwiowa, ale przeciąłem ją, dwoje drzwi wyleciało, a dwoje razem zestawiłem i co? Nawet nie widać.
Jest radio, są gazety, a przy drzwiach - toaletka. Plastikowa. Podłogę zasłania dywanik - pół metra na metr. - I co, nie fajnie? - wzdycha pan Radysław.
* * *
Na początku był traktor. Złożyli się wszyscy po sto złotych i wynajęli rolnika, który ziemię od końca do końca przeorał. To był maj, tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego. Dostali przydział na kilkaset metrów świata na własny użytek. Przedmiot zazdrości i pożądania. Za pługiem ciągnęły się szkła, gruzy, piach, asfalt...
- Tu jest kilka metrów ziemi zwiezionej z budów i cukrowni. Piachy są, żyzne ziemie, gliny - co się komu trafiło, a każdemu po kilka rodzajów. A pod spodem, pod tą hałdą są torfowe bagniska. Taaak. Dobra ziemia, ale mokra i za głęboko... Wiele lat przed tym dół był tu wielki i spółdzielnia słoneczniki i kukurydzę tu siała. Może dlatego nasz ogród nazywa się Słonecznik? - zauważa pan Radysław.
Ludzie od razu zabrali się za karczowanie ziemi ze śmieci cywilizacji i sianie. Na środku działki pana Radysława stanęła metalowa skrzynia na narzędzia (Sam zrobiłem), a jesienią z pomocą tych narzędzi zbierał pierwsze plony. Ogrody zarejestrowano dopiero trzy lata późnej. Od razu ruszyły budowy.
- Pustaki robiliśmy u teścia w Karsznicach. Wygodnie, bo trzeba je było podlewać, a tu nie było jak. Teściu o to dbał. Potem tu je przywiozłem i stawiałem ściany. Sam. Tynki robił już wuja... W osiemdziesiątym siódmym altanka była już gotowa, pomalowana... Nie ładna? - pyta.
Ładna. Kuchenka obok pokoju. Wejścia do obojga z tarasu. W kuchni koza własnej roboty, szafki kuchenne, a w nich kubki, szklanki, talerzyki. Jest mały stolik, w kącie krajzega pod obrusem (Zimą stoi na niej telewizor, bo tu ciepło), czajnik bezprzewodowy, a w wyłożonej gumoleum podłodze klapa i zejście do piwniczki. Tam ogromna butla młodego wina - z wiśni - i słoiki z pierwszymi w tym roku zaprawami.
- Wszystko na zimę pojedzie na Jagiellońskie - wyjaśnia pan Radysław.
Domek otoczony jest starymi szafkami, schowkami, skrzyniami i pieczołowicie ułożonym drewnem na opał. W jednej ze starych szafek kuchennych mieszkał jeszcze niedawno kot.
- Oj, mądry był. Bardzo. Myszy dla mnie łowił i przynosił pokazać... Codziennie przynosiłam mu świeżą karmę i mleczko... Nawet zimą... Dobrze nam tu razem było, ale stary był... - wzdycha gospodarz.
Deszcz bębni w gumoleum chroniące ławkę i spływa na chodnik. Wąska alejka z betonowych płytek ciągnie się do sięgającej do ud furtki. Po jednej stronie rabatka z kwiatów, po drugiej niewiarygodnie bujne kartoflisko. Wiosną w rabatce kwitną dziesiątki tulipanów, ale teraz, dla oszczędności, własnego siewu turki. Przy froncie piętrzą się i pysznią piwonie, i dalie. Między nimi i turkami - soczyście zielone, trawiaste poszycie sadu. Jakieś 40 metrów kwadratowych. Nad trawą ciąg parasoli z konarów jabłoni, czereśni, śliw. Po drugiej stronie, za kartofliskiem pokaźna szklarnia z pomidorami i ogórkami (Przedobrzyłem z wapnem i jakoś nie wyszły tego roku). Za nią: czerwone buraczki, fasolka, kapusta, kalafiory, marchew, por, seler, pietruszka, cebula, sałata, rzodkiew, poletko szpinaku i kolejne kartoflisko. Za domkiem, na konarach drzew suszą się łęty ziemniaczane.
- Jak wyschną, to je spalę - wyjaśnia Kuleczka. - Bo my tu ekologicznie żyjemy. Nic się nie może zmarnować. Wartościowe odpady idą na kompost, a inne w ognisko. Wszystko naturalnie.
* * *
Latem jest tu od siódmej trzydzieści. O czternastej wsiada na rower i z obranymi ziemniakami na obiad wpada na kilkadziesiąt minut na trzecie piętro na Jagiellońskim, by zaraz po obiedzie znów przypedałować w rajki fasoli i buraczków.
- To, co tu mam, starcza dla całej rodziny na cały rok. My do warzywniaka nie chodzimy wcale. Czego za dużo, idzie do słoika i jest na zimę. Pyrek nie kupujemy, włoszczyzny nie kupujemy, przecier pomidorowy robimy swój, kapustę kwaszoną mamy swoją, soki, kompoty, wino... Ja jestem samowystarczalny - uśmiecha się szeroko zataczając ręką krąg. - Cała rodzina żyje z tego kawałka ziemi. My, ta ziemia i ja, ich żywimy - uśmiecha się szeroko.
Kopie, planuje, sieje, obrabia.
- Codziennie trzeba minimum godzinę solidnie popracować, żeby tu było jak należy. Jak dochodzi podlewanie, to roboty jest trzy razy więcej. Ale warto. Ziemia nie oszukuje. Co jej dasz, odda z nawiązką. Nie dasz, ona też łaskawa nie będzie. Tu rachunek jest prosty i uczciwy - wyjaśnia pan Radysław.
Zimą otwiera domek o godz. 9.30. Jak ładna pogoda, przyjeżdża rowerem, jak gorsza spacerkiem przychodzi, a po drodze na na targ zajrzy i z tym, i owym o pogodzie porozmawia. W domku najpierw ogień w kuchennej kozie wznieca, potem sikorki karmi (codziennie świeżą słoninę dostają i ziarno), domek obejdzie, drewna doniesie, telewizor włączy.
- Kolega czasem zajrzy, a czasem sam sobie tu siedzę po prostu. Słychać jak śnieg pada...
Dzieci na działkę nie zaglądają, wnuki też. Żona owszem, bardzo lubi, ale dziećmi się pół dnia zajmuje, obiad dla całej rodziny gotuje, to w bloku misi być. Ale wpada.
- Młodzi nie chcą tu nic robić, bo podobno trudny jestem. Czepiam się i krzyczę, że źle robią - uśmiecha się filuternie. - Jak mnie nie będzie, to się tu będą sami gospodarzyć. Na razie ja tu rządzę - dodaje uśmiechając się już promiennie.
Całe życie pracował w Metelchemie, wychował z żoną trójkę dzieci, przeżył zator i zawał.
- Lekarka mówiła, że jak ja na piętro wejdę i sąsiadowi będę miał siłę powiedzieć Dzień dobry, to będzie dobrze. A ja rowerem i pięćdziesiąt kilometrów mogę zrobić! I wszystko tu robię. Ziemia leczy - uśmiecha się Radysław Kuleczka.
Jest godz. 14.30. Pada. Pan Radysław wyjmuje rower ze szklarni i zaraz ruszy na obiad. Ja wsiadam do auta. Po drugiej stronie alei za ścianą deszczu, w ciszy, na ganku drewnianego domku siedzą na ławeczce kobieta i mężczyzna. Patrzą na deszcz. Jak w bajce o kocie Filemonie...
ALICJA MUENZBERG
GK 37/2008
Zgłaszasz poniższy komentarz:
To jest naprawdę piękny reportaż. Dobrze napisana rzecz, w sumie na temat, który z założenia wydaje się niewiarygodnie nudny, a jednak... To jest dobra reporterska robota. Gratulacje dla autorki.