Magazyn koscian.net
2004-07-28 09:12:21Harry Potter i małpie oczy z wrzątku
Wyprawa z Krzywinia do Chin
- Zjedliśmy pyszny rosół z ciemnymi makaronikami. Rozglądamy się po sobie zadowoleni, a tłumacz wyjaśnia, że to były suszone dżdżownice. Wtedy nagle trąca mnie Klara Sipos. Patrz, oczy niosą - szepnęła. I nieśli. Od razu przypomniała mi się scena z małpimi oczami na talerzu Indiany Jonesa. Na szczęście okazało się, że to co nam podano, to owoce lotosu. Smaczne... - opowiada Mirosław Radoła. W sobotę minionego tygodnia razem z Ewą Buksalewicz, Żanetą Bzymek i Łukaszem Radołą wrócił z Chin.
Wszystko zaczęło się, oczywiście - podkreślają zgodnie Radoła i burmistrz Krzywinia Paweł Buksalewicz - od zaprzyjaźnionej z gminą Krzywiń Klary Sipos. Jest ona członkiem zbliżającej do siebie europejskie i chińskie dzieci Fundacji Song Fin China. Węgrzy z Chińczykami utrzymują kontakty od pół wieku.
- Wszystko wskazuje na to, że fundacja ta w Polsce nie działa. Ale kto wie, może niedługo zacznie... - mówi Radoła.
Tymczasem węgierska fundacja zaprosiła Mirosława Radołę z czwórką nastolatków na jedną z dwóch wycieczek młodzieży do Chin. Warunek, trzeba przygotować występ.
- Węgrzy ćwiczyli przed wyjazdem dwa lata, Żaneta i Łukasz kilka miesięcy, a ja miesiąc - opowiada Ewa. Ewa zagrała na flecie poloneza Ogińskiego i hiszpański taniec, a Żaneta z Łukaszem, najlepsza para taneczna szkolnego zespołu ludowego z Lubinia ,,Lubiniacy’’ odtańczyła krakowiaka, oberka i kilka tańców wielkopolskich. Zanim jednak odbyła się chińska premiera ich programu artystycznego trzy i pół doby spędzili w podróży.
- Krzywiń, Lubiń, Bielewo, przez Wrocław na obiad w Czechach i po 12 godzinach byliśmy w Budapeszcie. Tam nocleg i wcześnie rano na lotnisko. Do Helsinek lecieliśmy dwie godziny z prędkością osiemset kilometrów na godzinę na wysokości jedenastu tysięcy metrów nad ziemią. Stamtąd sześć tysięcy trzysta piętnaście kilometrów do Chin Jumbo Jetem. Sześćset osób na pokładzie, dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem kilometrów na godzinę i trzynaście tysięcy metrów nad ziemią. Na zewnątrz było pięćdziesiąt pięć stopni poniżej zera, a w środku przytulnie... - relacjonuje Radoła.
Lecieli sześć godzin, ale zegarki musieli przestawić o dwanaście. Opuszczali Helsinki po południu, a po trzech godzinach oglądali wschód słońca. Minęli brzegi Jeziora Bajkał, oglądali cienie chmur na pustyni Gobi i wreszcie o 7 rano wylądowali w Pekinie. W tym czasie w Polsce była godzina 13.00.
- Cały dzień zwiedzaliśmy Pekin. Byliśmy na Placu Niebiańskiego Spokoju... Wszędzie było pełno czerwonych flag. Spodziewałam, się, że będzie tam więcej zabytków, a tam chrom i szkło - jak w nowoczesnych europejskich miastach. Centrum bardzo wystawne, ale kilka uliczek dalej, biednie... Wieczorem do pociągu i kolejne 1200 kilometrów do miasta WU HEN - opowiada Buksalewiczówna.
Pierwszy posiłek z pałeczkami nie należał do bardzo udanych, ale już po czterech dniach biegle nimi władali. Codziennie wstawali o godzinie 6 - 6.30 i cały dzień pędzili od atrakcji do atrakcji. Od czasu do czasu dostępowali luksusu popołudniowego prysznica, a czasem wracali wycieńczeni do hotelu dopiero około godziny 19. A hotele były baaardzo nowoczesne i baaardzo luksusowe.
- Przy łóżkach panele sterowania telewizją, klimatyzacją w pokoju, światłem. Wszystko niemal można było zrobić, nie wychodząc z pościeli - wspomina pan Mirosław.
Zwiedzili między innymi Zakazane Miasto - zamknięty świat chińskich cesarzy, plantacje lotosu, wywołującą tyle kontrowersji budowę zapory, która ma dostarczać Chinom 1/3 energii. Oglądali zmumifikowane ciała mające po 4 tysiące lat, byli w parku bonsai, które mają po 300 i więcej lat. Uczestniczyli w rytuale parzenia herbaty, oglądali pracę jedwabników i fabrykę chińskiej porcelany.
- W Chinach wszystko jest albo bardzo małe, albo bardzo duże. Na przykład stadion dla 60 tysięcy widzów, to bardzo mały stadion, a miasto, które liczy osiemset tysięcy mieszkańców, dla nich jest malutkie - zauważa Radoła. - Czas też inaczej liczą. Miasta, budowle mają po trzy, cztery, pięć tysięcy lat. U nich przeszłość liczy się w tysiącleciach. Na tym tle historia Polski wypada blado. Taka krótka...
Występy krzywińskiej młodzieży chińczykom bardzo się ponoć podobały. Ludowe stroje zrobiły furorę, a Chińczycy zrobili setki zdjęć z krakowiakami - Żanetą i Łukaszem. Chińscy chłopcy za to dla niebieskich oczu lubili fotografować się z Ewą. Niespodziewaną karierę jako fotomodel bez ludowego stroju zrobił też Łukasz. Autochtoni całymi rodzinami ustawiali się z nim przed aparatem powtarzając w kółko ,,Harry Potter’’.
- Dla nich my, Europejczycy, wszycy chyba jesteśmy do siebie tak podobni, jak oni dla nas. Wystarczyło więc, że Łukasz miał ciemne włosy i okulary, a okrzyknięto, że jest czarodziejem - opowiada Radoła.
Bywali w miejscach, w których nigdy nie widziano europejczyków. Chińczycy podchodzili do nich, dotykali włosów.
- W centrach miast stoją ekskluzywne domy handlowe, w których wystawione są najmodniejsze rzeczy zachodu, ale na ulicach niewiele w nie ubranych. Kobiety noszą się tam skromnie. Spódnice do kolan, bluzki bez dekoltów, brzuchy przykryte. Na ich tle wyglądałyśmy na roznegliżowane - opowiada Ewa.
Szarych chińskich mundurków nie widziano. Centra miast ociekały nowoczesnością i luksusem. Jeździły tam tylko najnowsze audi, mercedesy i volkswageny. Obowiązkowo czarne, z chromem i beżową tapicerką. Obok, w biednych dzielnicach, jeżdżono rowerami, ale kojarzonych z Chinami rykszy trudno było się dopatrzeć. Jak wyjaśnił przewodnik, jeszcze pięć lat temu w Pekinie było tylko kilkadziesiąt prywatnych aut. Teraz miasto ma problemy z korkami, choć zbudowano już czteropasmowe jezdnie. A samochodem jeździć może tam każdy, byle miał pieniądze na prawo jazdy. Specjalne umiejętności nie są potrzebne. Wygląda na to, że jedyna zasada, jaka obowiązuje na chińskich drogach, to porozumiewanie się klaksonami.
- Jeszcze teraz słyszę ten nieustanny hałas. Cały czas trąbią. Dzień i noc. Nie można było spać - opowiada Ewa.
- Wyprzedzają trąbiąc, zmieniają pas ruchu i trąbią, skręcają i trąbią. Mają ochotę, to nagle zawracają i jadą pod prąd. Oczywiście trąbią przy tym. Nie wiem, jak to się dzieje, ale stłuczek tam nie widziałem - dodaje Radoła.
Europejskich gości zaszokował męski zwyczaj chrząkania i spluwania, nawet podczas eleganckich kolacji. Aby nie obrazić gospodarza, należało tam siorbać zupę, bo to znaczy, że smakuje i im wiecej plam zrobiono na obrusie, tym bardziej zadowoleni byli ci, którzy jedzenie serwowali.
- Z zadowoleniem mówili nam wówczas, że porządnie jemy. Na
początku więc staraliśmy się po naszemu zostawić po sobie jak najschludniejszy stół, a potem plamiliśmy dla ich przyjemności - mówi Radoła.
Kolacja z chińskim przedsiębiorcą i sponsorem wyprawy nauczyła kolejnych chińskich manier. Gospodarz nakłada siedzącym obok niego gościom na talerz i czy to smakuje, czy nie, trzeba wszystko zjeść. Gdy gospodarz wznosi toast (czerwonym winem) na czyjąś cześć, trzeba obserwować, czy wypije do dna, czy do połowy i zrobić tak, jak on. Toast wypity do połowy oznacza kurtuazyjność, a do dna, osobiste zaangażowanie gospodarza i przyjęcie życzeń przez tego, dla kogo toast wzniesiono. Niedopuszczalne jest też rzucanie się do mis z jedzeniem przez wszystkich biesiadników. Nakładać może jednocześnie tylko jedna osoba.
- Znamienne, po lekkim chińskim posiłku przez kilka godzin nie czuliśmy głodu. Gdy jednak w ramach niespodzianki odwiedziliśmy Mc Donalds, objedliśmy się okrutnie, a po godzinie byliśmy równie okrutnie głodni. Chińczycy zdrowiej się odżywiają - stwierdza Radoła.
- Za polskim jedzeniem w ogóle nie tęskniłam - opowiada Ewa. - No, może za białym serem i za mlekiem. Smakowało mi chińskie piwo. Chciałam przywieźć do Polski, ale niestety, nie wolno. Zabrali mi je na cle.
Na targu obrazą było jeśli nie chciałeś się targować. Nie na miejscu było też nie kupić czegoś, co się już przymierzyło. Przywieźli sporo prezentów. Od słomkowych kapeluszy, wachlarzy, po herbaty i przyrządy do jej parzenia. Apaszki z prawdziwego jedwabiu, pałeczki, porcelanowe miseczki do zupy i porcelanowe łyżki.
- Ja dostałem medalion z Mao - mówi z nutą pretensji burmistrz Buksalewicz.
Jak żyją przeciętni Chińczycy, co lubią i o czym marzą europejscy goście dowiedzieli się niewiele. Zabiegani zwiedzaniem, nie mieli czasu na zwykłe kontakty międzyludzkie. Cały czas towarzyszyli im policjanci lub ochroniarze. Samym nie było im wolno wychodzić z hotelu. Dowiedzieli się za to, jak chińczycy ,,produkują’’ mistrzów i wirtuozów. W specjalnych szkołach po kilka godzin dziennie trenuje się w jednym kierunku dzieci od czwartego roku życia. Gdy mają siedem lat, ze stu wybiera się jedno, które otrzymuje stypendium do dalszej nauki w Pekinie. To oznacza karierę.
- Pięciolatki są tam wiruozami fortepianu, a w gimnastyce z ciałem robią niesamowite rzeczy. Zawstydzały nas też swoją znajomością języka angielskiego - opowiada Radoła.
Gdzie leży Polska, trzeba było Chińczykom pokazać na mapie. Doskonale wyszło wspólne polsko-węgiersko-chińskie śpiewanie ,,Panie Janie...’’. Mirosław Radoła ma nadzieję, że uda mu się powtórzyć takie próby nie raz.
- Jeszcze w tym roku, we wrześniu przyjedzie do nas prezes Stowarzyszenia Song Fin China, pan Gabor. Obejrzy szkołę, okolicę i jeśli będziemy spełniali warunki, w przyszłym roku gościlibyśmy u nas dzieci z Chin, za dwa lata mielibyśmy szansę zorganizować doroczny, międzynarodowy festiwal taneczny. A za trzy lata nasze dzieci mogłyby polecieć do Chin - prognozuje Radoła.
Tak w gminie Krzywiń usadowiłaby się pierwsza placówka stowarzyszenia w Polsce. Krzywińskie nastolatki już w tym roku będą reprezentować Polskę na festiwalu tańca. W tym roku odbywa się na Węgrzech od 3 do 7 sierpnia. Trzymamy kciuki....
Tymczasem po wizycie w Chinach w trzech domach w gminie Krzywiń w kuchennych szufladach obok łyżek i widelców leżą teraz pałeczki, a lada dzień gościom poda się tam na talerzu małpie oczy, czyli owoce lotosu.
- Należy je gotować około 20 minut. Podaje się je bez sosu - instruuje Ewa.
Jedwabników nie przywieźli. Szkoda w miodzie smakują ponoć jak aromatyczne orzeszki...
ALICJA MUENZBERG
GK nr 30/2004