Magazyn koscian.net
2006-09-05 16:17:30Polak Polakowi wilkiem?
Pod zarzutem handlu ludźmi i używania przemocy fizycznej holenderska policja aresztowała dwójkę Polaków. Zamknięto ich za sprawą Kościanianek
- Dała pracę, uczciwą i tak jej za to podziękowano – mówi pan Piotr, pracownik pani Katarzyny. Pod zarzutem handlu ludźmi, zmuszania do ciężkiej pracy, używania przemocy fizycznej i uniemożliwiania wyjazdu trafił razem z panią Kasią na kilka dni do aresztu. Trafił za sprawą Kościanianek. - Wiedziałyśmy, że to będzie ciężka praca siedem dni w tygodniu. Nie wiedziałyśmy, że nie będziemy mogły wyjechać i że będziemy się tak bały – opowiadają byłe pracownice pani Katarzyny.
Pani Zosia, Agnieszka, Beata, Magdalena i Ola mieszkają w podkościańskiej wsi. W maju wyjechały do pracy w pieczarkarni w Holandii.
- Wszystko było uzgodnione. Zgodnie z umową mogłyśmy zakończyć prace z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Wiedziałyśmy, że praca będzie ciężka i że będziemy pracować długo. Jechałyśmy po to, żeby zarobić, a im więcej godzin, tym wyższa pensja – opowiada pani Beata.
Pani Beata jednak na miejscu była trochę rozczarowana. Normy ciągle szły w górę, a zarobki stały. I do tego ta rozłąka z rodziną. Tęskniła.
- Od pierwszych tygodni wiedziałam, że nie będę tam dłużej, jak trzy miesiące – mówi.
Pozostałe panie chciały pracować do końca roku.
- Pomyślałam, że pojadę do domu na dwa tygodnie, odpocznę i jakoś dam radę to ciągnąć. Pieniądze by się przydały. Jak wszystkim - opowiada pani Magda.
Pracy, jak twierdzą, się nie bały. Wszystkie miały spore doświadczenie w zbieraniu pieczarek. Pracodawca – pani Katarzyna – potwierdza, że z wyników pracy Kościanianek była bardzo zadowolona. Pani Katarzyna sama ciężko pracowała w pieczarkarni. Jej firma zatrudniała około czterdziestu osób. Firma na zlecenie właściciela pieczarkarni, Holendra, zajmowała się cięciem grzybów.
- Pracownice zatrudnialiśmy legalnie, na umowę o pracę. Panie zarabiały od dwóch i pół do trzech tysięcy złotych. Były bardzo zadowolone. Dbaliśmy o transport do Holandii i odwoziliśmy je do domów. Warunki zamieszkania były bardzo dobre. Zdarzało się, że miewały kłopoty z aklimatyzacją i z tęsknotą, ale staraliśmy się pomóc – opowiada pan Piotr.
Pan Piotr jest pracownikiem firmy. Tak się przedstawia.
- Od kiedy? - pytają panie z okolic Kościana. - Jak tam byłyśmy, prowadził nam szkolenia, jak mamy się zachowywać i co mówić, jeśli przyjedzie inspekcja pracy. O nim nie było nam wolno mówić. Mnie tu nie ma – mawiał. A jakby się której wymsknęło jego imię, to miałyśmy powiedzieć, że to był jakiś gość. Przyjechał na jeden dzień i pojechał. Tak mówił, ale zachowywał się, jakby to była jego firma, a my jakbyśmy były jego własnością – opowiada pani Zosia.
Relacja obu stron z wydarzeń, które miały miejsce w lipcu w wielu punktach jest zgodna. Sześć z ośmiu pań z okolic Kościana zadeklarowało, że chce zakończyć pracę przed terminem wyznaczonym w umowie.
- Opowiadały, że są rzekomo wykończone psychicznie. Tylko nie wiem czemu, chciały jechać do domu nie zaraz, a za miesiąc. Takie zmęczone, ale pracować jeszcze mogły – mówi oburzony pan Piotr.
- Wiedziałyśmy, że strata sześciu pracowniczek to kłopot. Chciałyśmy postąpić uczciwie. Dać czas na znalezienie pracowników w nasze miejsce – wyjaśniają panie.
Ale wyjazd nawet z takim okresem wypowiedzenia nie był prosty. Pan Piotr twierdzi, że panie nie chciały dać się przekonać do tego, by wyjechała najpierw jedna trójka, a jakiś czas potem druga. Chciały jechać razem a to, jego zdaniem, załamałoby cykl produkcyjny.
- Dogadaliśmy się w końcu. Panie podpisały dokumenty i myśleliśmy, że wszystko jest załatwione, a tu w niedzielę nachodzi nas jakaś kobieta, mówi, że jest adwokatem tych pań, nie chce się przedstawić, wypytuje, jak długo się u nas pracuje i tym podobne. Nie przedstawiła się, więc Kasia nie chciała z nią rozmawiać. To ona, że zaraz będzie tu policja – relacjonuje pan Piotr.
- To była pani, która w Holandii mieszka od dwudziestu lat. Poprosiłyśmy ją o pomoc. Trudno uwierzyć, by nie chciała się przedstawić. To kobieta na poziomie. Pomogła już wielu Polakom – mówią panie.
Przyjechała policja, zakuła pana Piotra i panią Katarzynę w kajdanki, odwiozła do aresztu.
- Mieliśmy prawo do dwóch i pół godziny spaceru, wody i adwokata. Potraktowano nas, jak jakichś zbrodniarzy – opowiada pani Katarzyna.
Spędzili w areszcie cztery i pół dnia. W tym czasie przesłuchano pozostałych pracowników firmy, zajęto dokumenty i nie pozwolono kontaktować się z pracownikami.
- Oskarżenia były straszne. Handel ludźmi, zmuszanie do ciężkiej pracy, przemoc fizyczna, że rzekomo zabraliśmy im paszporty i nie pozwalaliśmy wyjechać - opowiada pan Piotr. - Okazało się, że to wszystko nieprawda, sprawę zamknięto, a nas odwieziono do domu.
- Najbardziej baliśmy się, co dzieje się w pieczarkarni. Pozostałe pracownice miały prawo przestraszyć się, wrócić do Polski. Ale pracowały dalej. Dzięki nim, nie straciliśmy tego kontraktu – mówi pani Katarzyna.
Zdaniem pana Piotra, Kościanianki w niesławie holenderska prokuratura deportowała do Polski.
- Nieprawda! Jeszcze nam dziękowano za to, że odważyłyśmy się sprzeciwić i wezwać policję – mówi pani Zosia.
- Tego dnia, kiedy po kilku awanturach nareszcie podpisałyśmy miesięczne wypowiedzenie z pracy też myślałyśmy, że już po wszystkim. Poszłyśmy na miasto. Ach, myślałyśmy, jakoś ten miesiąc wytrzymamy. Śmiałyśmy się, żartowałyśmy. Ale jak wróciłyśmy na kwaterę, czar prysł – opowiada pani Magda.
- On siedział u nas w pokoju. Wcześniej pił. Już wiedziałyśmy, że będzie źle. To była jedenasta w nocy. Zaczął krzyczeć – opowiada pani Zosia.
- I walił pięścią w stół. To było najstraszniejsze – dopowiada pani Beata. - Ukryłam się.
- Że mnie wywiezie, że ja jeszcze zobaczę – mówi pani Zosia.
- Bałyśmy się, jak nigdy – mówi pani Magda. - Tego nie da się opowiedzieć. Tam trzeba było być. Byłyśmy przerażone.
Tej samej nocy przy pomocy mieszkających niedaleko Polaków dotarły na policję, ale w komendzie nie było tłumacza. Kazano przyjść następnego dnia. Następnego dnia panie pracowały do 17. Uznały, że tłumacza tak długo z pewnością na policji nie będzie. Poprosiły o pomoc panią, która pomogła już wielu Polakom. Dalej wszystko potoczyło się tak, jak opowiadał pan Piotr.
- Że tak się stanie, nie wiedziałyśmy. Że ich w kajdanki, że do aresztu... Nie chciałyśmy, ale to już nie nasza wina, że tak zareagowali Holendrzy. Chciałyśmy tylko wrócić spokojnie do domu – mówią panie.
- Bałyśmy się jego, Piotra. Do Kasi nic nie mamy. Na policji to samo powiedziałyśmy - mówią zgodnie.
Paniami w czasie tygodniowego pobytu w ośrodku dla osób potrzebujących pomocy w Holandii i w drodze powrotnej do Polski zaopiekowała się Międzynarodowa Organizacja do Sprawa Migracji IOM, która zajmuje się ofiarami handlu ludźmi. Wsparła je też Lastrada, pomagająca zniewolonym kobietom.
- Nawet pomoc lekarza tu, w Kościanie, nam opłacono i poproszono o kontakt, jeśli tylko będziemy w jakikolwiek sposób niepokojone. Pomogą – mówi pani Ola.
Panie, jak twierdzą, paszportów nigdy nie straciły, a to dlatego, że nosiły je zawsze przy sobie, zawieszone na piersi. Bały się, że ktoś może je zabrać. Same bały się jechać do Polski, bo – jak twierdzą - pan Piotr straszył je, że i tak je znajdzie. W tym czasie serwisy informacyjne świata obiegła wieść o obozach pracy we Włoszech.
- Pewnie dlatego nas tak ostro potraktowano – tłumaczy teraz pan Piotr. Twierdzi, że oczyszczono jego i panią Kasię z zarzutów. Kościanianki, jego zdaniem, mają powody do wstydu. Zapowiada, że założy im sprawę o pomówienie.
- A niech zakłada. Powiemy, jak było – mówi butnie pani Zosia.
Informacji o zamknięciu sprawy nie otrzymały. Nie wierzą w oczyszczenie z zarzutów.
- Tylko tydzień było dobrze. Aż nie wyrzucił pierwszej osoby, która mówiła mu, co myślała. Za dużo pyskowała, to ją wywieziono do Polski. Od tego momentu każdy się bał – opowiada pani Zosia. - Jego się bałyśmy. Przychodził pod wpływem i się darł.
- I ta tablica. W umowie miałyśmy wpisane, że mamy zebrać dwadzieścia sześć kilogramów pieczarek na godzinę, ale jak która tyle zabrała, to na tablicy przy jej nazwisku pojawiała się buźka z niezadowoloną miną. Miało być czterdzieści kilogramów. Wtedy przy nazwisku był uśmiech. I biegać nam kazał po puste skrzynki. Nie chodzić, a biegać – wspomina pani Magda.
Opowiadać o szczegółach nie chcą. Starają się, jak twierdzą, zapomnieć. Jedna przez drugą opowiadają za to o pierwszych dniach w Polce po powrocie z Holandii. Że rodziny nie mogły się z nimi dogadać, że siedziały same w pokojach i gapiły się bezmyślnie w jeden punkt, że nic je nie interesowało, że ciągle brały tabletki uspokajające.
- Ja bez tabletek uspokajających bym tego stresu w pieczarkarni nie wytrzymała – mówi pani Ola.
- Jesteśmy po wizycie u lekarza. Jest lepiej, ale jak zobaczyłam go (Piotra) któregoś dnia w Kościanie, aż mi się gorąco zrobiło. Oddech ciężki. Wszystko jakby wróciło - mówi jedna z pań. - Myślałam, że mam to za sobą, ale widać jeszcze nie.
- Nie popuścimy. Daliśmy uczciwą pracę i tak nam podziękowano – mówi pan Piotr. Tymczasem złożył do prokuratury doniesienie na jedną z pań. Twierdzi, że prowadziła nielegalne pośrednictwo pracy. Wszystkie panie, jak grozi, odpowiedzą za to, że niesłusznie go oskarżyły.
- Jakoś inne pracownice nie czują się zniewolone – zauważa.
- Jakoś w tym roku kilka pań nocą od niego uciekało – dopowiada jedna z kościanianek.
ALICJA MUENZBERG
GK 36/2006