Magazyn koscian.net
2003-04-28 15:20:28Przeżyć dzień...
Ksiądz Leon Stępniak, syn Jana i Pelagii Stępniaków z Czarnotek w powiecie Średzkim. Więzień obozów w Dachau i Guzen. Proboszcz w Grodziszczku i Gieczu, Wonieściu oraz przez 8 miesięcy w kościańskiej parafii Świętego Ducha. Od 20 lat na emeryturze. Mieszka w Kościanie. Każdego dnia w okolicach osiemnastej idzie do fary odprawić mszę. Z laseczką i w kapelusiku. (GK nr 193 z 23.10.2002)
- Jeśli Bóg zechce mnie ocalić, ocaleję - myślałem - jeśli nie, taki dopust Boży. Moim zadaniem było przeżyć szczęśliwie dzień dzisiejszy. Jutro oddawałem Bogu.
Ja miałem być księdzem
- Mieszkałem w szkole, na stancji u woźnego. Popołudniami dyrektor wołał mnie, bym pobiegł po papierosy. On czuł, że ja mogę iść na księdza, więc przedstawiał mi najgorszych księży. Na mnie to działało przeciwnie. Miał z nami logikę i dał zadanie pisemne ,,kim chcę być i dlaczego?’’. Mnie pierwszego wywołał. Ja napisałem, że chcę być lekarzem, a on natychmiast - duszy, czy ciała? Powiedziałem - ciała. Uspokoił się. Jak zdałem maturę dopiero wtedy powiedziałem, że chcę iść na księdza.
- Proboszcz zaprosił ojca i mnie na obiad w niedzielę. Winem częstuje, toast wznosi i przyjmuje mnie do stanu duchownego. Wracaliśmy z ojcem do domu pieszo. Wtedy ojciec powiedział - „Cieszę się, że będziesz księdzem, bo ja miałem nim być”.
Okazało się, że dziadkom zabrakło pieniędzy na jego naukę. Kształcili młodszego syna, ale on wolał być prawnikiem. I księdza nie było. Aż ja... - Dokument przyjęcia do seminarium jest bardzo ładny, bo z podpisem błogosławionego Michała Puzala. Był wtedy rektorem. Pamiętam jak powiedział mi „no no, świadectwo ładne, ale taki jakiś lichy jesteś”. Bo ja ważyłem mianowicie 51 kilo, a mierzyłem 167 centymetrów.
Uczynimy cud?
- Przed święceniami kardynał miał obowiązek porozmawiać osobiście z każdym z nas. Przyszła kolej na mnie i kardynał stawia takie pytanie: „Czy ksiądz wie, że może być wojna? No, może - stwierdzam krótko. A czy ksiądz jest gotów oddać życie za wiarę i ojczyznę? No, gotów” - mówię. Człowiek młody, w tym zapale... Nie myślałem, że to tak blisko. To był maj 1939 roku. 3 czerwca święcenia. Dostaję skierowanie do Kębłowa. Jadę.
- Był 15 sierpnia. Kębłowo. Pbchody Cudu nad Wisłą. W tym dniu ktoś ufundował karabin maszynowy dla straży granicznej. Było uroczyste wręczenie. Kościół nabity. Sztandary. Polityczni i niepolityczni. Mnie wypadło kazanie. Pamiętam z jakim zapałem ja to kazanie powiedziałem... I skończyłem tak, jak skończył ksiądz kanonik 3 maja w Katedrze Poznańskiej: ,,Jeżeliby ta buta teutońska miała przebrać miarę, to chyba na to, abyśmy powtórzyli cud, nie nad Wisłą, ale nad Odrą, czy Łabą’’. O Jezu! a za dwa tygodnie była wojna...
Ale wie pani co, nigdy nie miałem z tego powodu żadnych kłopotów. Nie wiem, czy tam wtedy szpicli nie było? Mój proboszcz za kazanie z 3 maja trafił do Gestapo. - Aresztowali go nagle. Brewiarz, szczoteczkę do zębów i coś do jedzenia podałem mu jeszcze w korytarzu. Proboszcz musiał biec za powózką, a ten z karabinem stał nad nim, by w każdej chwili móc zastrzelić. Cztery kilometry. Mał 56 lat. Owijali go potem w koce i bili. Podobno, jak się przez koc bije, to nie ma przekrwawień. Zaprowadzili go do kurnika. U drzwi zawiesili granat. Tam siedział całą noc. Rano sierżant wziął rower. Stryczek mu na szyi zawiązał tak, że jak tylko proboszcz zwolnił, sznur mu się zaciskał na szyi. Musiał tak biec aż do Wolsztyna. A sierżant na rowerze jechał. Przy torach musieli stanąć, bo jechał pociąg. Więc kazał mu ćwiczyć - padnij, powstań. Deptał go przy tym po kostkach od rąk.
Po wstawiennictwie niemieckiego kapelana proboszcz wrócił po kilku dniach. Był tak zbity, że dopiero w niedzielę chciał odprawić mszę. Nie zdążył. Znów po niego przyszli. Wtedy życzliwy nam policjant powiedział: ,,on już tu na pewno nie wróci’’. I nie wrócił. Był w Forcie Siódmym. 29 stycznia miał imieniny. Miałem mu przynieść pączki, ale nie zaniosłem. 27 stycznia aresztowano i mnie. Potem spotkaliśmy się w Dachau.
W pasiakach
- Niby nam wszystko zabrali, ale mieliśmy poukrywane książeczki do nabożeństwa, medaliki, różańce. Któryś z księży rano uklęknął i modlił się. Blokowy to zauważył. Kazał mu klęczeć na żwirze. Jak ksiądz mdlał, blokowy polewał go wodą. Potem zrobili rewizję. Jeden izbowych wrzucił medaliki i różańce do kubła ze śmieciami. Po paru dniach zachorował i krótko potem zmarł. Po jakimś czasie znowu rewizja. Wtedy nasz blokowy wziął to wszystko i przyszedł do jednego księdza, do którego miał zaufanie. Powiedział - ,,Ja tego nie chcę. Weź to’’. Ksiądz to rodzielił między kolegów, ale znowu rewizja... Kto jeszcze coś miał, utykał w ziemi w trawniku.
W końcu wywieźli nas do Guzen. Do kamieniołomu. Pierwsza śmierć - Nosiliśmy kamienie na ramionach po pięćset metrów. Do obozu. Tam budowali ulice. SS-mani pilnowali. Pamiętam jak ksiądz Laskowski szedł, a SS-man nagle zaczepił go, że taki mały kamień niesie. Kazał nałożyć mu na plecy większy. Kamień przygniótł księdza. Leżał na ziemi, a SS-man bił go, kopał, skakał po nim. Kilka godzin później ksiądz Laskowski zmarł. To był pierwszy zabity ksiądz. Byliśmy wstrząśnięci. Dziś jest błogosławionym. - Kopaliśmy dół, jak daleko jest do kamienia. Tam, w dole była nasza świątynia modlitwy i odwszawiania. Jak kapo, albo SS-man byli daleko, pracowali tylko ci na wierzchu, a my zdejmowaliśmy koszule i wybijaliśmy wszy. Jak wybiliśmy, wchodziliśmy do góry, a ci z góry szli bić swoje. Umieliśmy dwie części brewiarza na pamięć. Ksiądz biskup Nowicki był wtedy kanonikiem. Opowiadał nam tam o Rzymie. Mieliśmy głowy ogolone na łyso. Kiedy padał deszcz, albo śnieg, to lodowata woda ściekała nam po głowie na szyję i za kołnierz. To było straszne. Wtedy odmawialiśmy różaniec za dusze w czyśćcu cierpiące. I słoneczko wychodziło.
Ucieczki
- 13 sierpnia podobno ktoś z więźniów chciał uciec. Komendant zarządził, że praca będzie się odbywać biegiem, a wszyscy SS-mani mają kijami bić i choćby i pięćdziesiąt osób zostało zabitych, nic nie szkodzi. Zabito trzydziestu ośmiu. SS-mani nie uważali, jaki kamień niesiesz, tylko bili. Trzeba było przez taki szpaler biec. Mieli za sobą kopiec desek, jak jedną złamali, brali kolejną. Jak kolega przede mną dostał i SS-man podniósł rękę do góry starałem się przebiec. Od jednego się uchroniłem, pod drugiego wpadłem. Jeden miał taki wielki drąg. Dostałem końcem w głowę, upadłem na kolana, ale zebrałem się i biegłem dalej.
Księdza Ireneusza Strzałkowskiego tak pobili, że stracił przytomność. Na apelu odliczeniowym leżał na placu. Zanieśli go do umrzyków, tam zanim zdążyli listy umarłych sporządzić ocknął się. Przeżył nawet obóz. Był jeszcze długie lata w Ptaszkowie pod Grodziskiem proboszczem.
- Pewnego razu przychodzi komendant na plac i mówi - duchowni wystąp. Zawieźli nas znów do Dachau. W maju czterdziestego roku miałem tam numer 11 424, a teraz dostałem już 22 436. Pojechało nas do Guzen 150 duchownych. Od sierpnia do grudnia 50 zginęło męczeńską śmiercią. Ci co wrócili, to albo z ręką złamaną, albo owrzodzeni. W te kilka miesięcy zamęczyli w Guzen tysiące ludzi...
Walka o życie
- Były komanda gorsze i lepsze. Najgorzej, jak mówiliśmy, przeżyć pierwszy rok. W 1942 roku pracowałem przy roślinach leczniczych. To było bardzo głodne komando. Kiedyś parę kalarep wrzuciłem w zawiązane nogawki. Zakopaliśmy je potem na działce, na której pracowaliśmy. Na później, ale po kilku dniach okazało się, że ktoś je wybrał i zjadł. Tak to bywało...
- W sobotę otrzymywaliśmy porcję chleba i kiełbasy, czy wątrobianki, i paluszek margaryny. To było na sobotę i niedzielę. W sobotę zjadłem wszystko. Niedzielna obiadowa zupa przypadła mi z dna - sama woda. Kolacja - litr kawy zbożowej. Nie mogłem patrzeć, jak inni jedzą i wyszedłem. Idę tak, a łzy mi się kulają. Spotkałem Mariana. Pracował w kuchni. Dał mi swój kawałek chleba. - Z kapucynem Florianem - jak ja, Stępniak się nazywał - nosiliśmy kotły z jedzeniem. Młodzi byliśmy, silni i wyręczaliśmy starszych księży, ale słabliśmy. W obozie znalazł mnie kolega, z którym do klasy chodziłem - Bolech. On powiada, „ja ci się postaram, abyś zmienił komando”. - 16 lipca jest Matki Boskiej Szkaplerznej. Po pierwszej komunii mama powiedziała: pójdziesz do sąsiedniej parafii i przyjmiesz szkaplerz. Przyjąłem. I w Matkę Boską Szkaplerzną to się stało. W zmowie z Niemcem Bolech podrobił dokument zmieniający moje komando. Udało się. 16 lipca zacząłem pracę na ogrodach doświadczalnych. Podlewaliśmy i pieliliśmy warzywa i kwiaty. Marchwi się tam najadłem, a jeden ogórek ważył tam osiem kilo. Te wybrakowane warzywa rzucali na kompostownik. Mogliśmy je jeść. Kapustę kroiliśmy i gotowaliśmy. Bez soli. Byliśmy tacy głodni, że i trzy litry potrafiłem w siebie wlać. Potem zgiąć się już nie dało, ale w brzuchu było nareszcie pełno.
Ta zmiana uratowała mi życie. To był 1943 rok. - Florian, został. Niemiec nie zgodził się na drugie przeniesienie. W 1942 roku wszyscy stawaliśmy przed komisją niby lekarską. Każdy się żalił. Florian był tak wykończony, że zapisali go na listę inwalidów. Niektórzy rzeczywiście myśleli, że będą mieli lżejszą pracę. Ale nic. Dwa lat minęły i od razu - transport inwalidów i według alfabetu jadą. Nie ważne, czy już zdrowy, czy nie. Był na liście. Dali im po pół bochenka chleba i kiełbasę. Myśmy myśleli, że rzeczywiście, na jakieś lepsze warunki jadą. Piszemy do rodziny - nic nie wiedzą o zmianach. Przy drugim liście już napisali - dostali zawiadomienie, że nie żyje. Jeden na zapalenie płóc, inny, na jakąś inną wymyśloną chorobę.
Wszy
- Bielizny nie wymieniano, obuwia nie wymieniano. W siennikach i kocach było pełno wszy. Potrafiliśmy bić po pięćdziesiąt wszy dziennie. Kiedy zrywaliśmy z łąki darń i układaliśmy przed barakami trawniczki, w jedną stronę szliśmy obciążeni, ale w drugą stronę prowadziliśmy odwszawianie. Chusteczkę świeżo upraną kładliśmy na podbrzusze i, co ciekawe, wesz ciągnęła do tej świeżej chusteczki. Chusteczkę potem się brało i wybijało wszy.
W co się ubrać
- Na początku mieliśmy co tydzień zmienianą bieliznę. Szła najpierw do dezynfekcji, potem do prania. Kiedy jednak obóz był już przepełniony - było nas tam trzydzieści parę tysięcy - nie prali w ogóle. Mogliśmy w paczkach dostawać bieliznę od rodziny. Mieliśmy taki sposób na gotowanie wody. Układaliśmy w jakimś naczyniu na dnie blaszkę. Jeden izolowany przewód łączyliśmy z jednym gniazdkiem i z blaszką, a drugi podłączaliśmy do drugiego gniazdka i do menażki, albo wiadra. Tak gotowaliśy sobie wodę, aby coś gorącego czasem wypić. Tak też w szopie grzaliśmy wodę do uprania bielizny. Raz wszedł nagle SS-man, widzi wodę i wkłada w nią palec. Jak go prąd szarpnął... Oczywiście zakazał. Ale kalesony zdążyłem zniszczyć. Zorganizowałem je sobie z transportu z Włoch. Wełniane. To było wtedy, jak Mussoliniego aresztowali i Niemcy co się dało wywozili z Włoch. Kalesony chciałem porządnie wyprać, więc włożyłem je do wrzątku. Zrobiły się takie malutkie, że ubrać się już nie dało. Od tego czasu wiem, że wełny się nie gotuje.
- Zorganizowałem sobie w ten sposób też włoskie trzewiki. Żółtą skórę posmarowałem jakąś czarną pastą i myślałem, że nie będzie widać, że to nie są obozowe. Ale podpadły przy pierwszej rewizji. Zabrali i musiałem iść na bosaka. - Miałem jeszcze jedne trzewiki - półbutki. Te wiedziałem już, że od razu podpadną. Wtedy już mogliśmy dostawać paczki od rodziny. Przywozili je w dzień, a otworzyć mogliśmy dopiero wieczorem, po rewizji SS-mana. Poprosiłem więźnia, który zostawał w bloku, by otworzył moją paczkę i włożył do niej te trzewiki. Tak zrobił. SS-man wydał mi zaświadczenie, że w prywatnych butach mogę chodzić i miałem znowu buty.
Kantyna obozowa
- Raz na jakiś czas zabierano więźniów do kantyny. Czasem raz w tygodniu, czasem co trzy dni, a czasem raz w miesiącu i rzadziej. Można tam było kupić małe chlebki. A w okresie letnim dodatkowo dokupić można było sałaty. Sałata była opiaszczona i zwiędła. Ale coś zielonego, to było to. Pamiętam, kupiłem i ja. Poszedłem ją opłukać, nachylam się, a tu od tyłu izbowy podszedł i zaczął mnie bić po głowie. Za to, że płuczę. Bił mnie raz z lewej strony, raz z prawej. Pobił mnie tak, że straciłem słuch w jednym uchu. Odzyskałem po kilku miesiącach.
Uryna i śmierć
- Latryna była na dworze - taki drąg nad dołem i daszek nad tym. W nocy nie wolno było inaczej wychodzić, jak tylko w koszulach i kalesonach, a tam zimno. Przeziębiłem nerki. Wielu tak chorowało. Za oddawanie moczu pod barakiem, izbowi bili. Załatwiałem się więc w kujon - drewniany but i szedłem potem tę urynę wylać. Potem znalazłem butelkę na kapsle. Przyniosłem ją i już nie potrzebowałem w nocy tyle razy wychodzić...
- Żydzi byli najgorzej traktowani. Z tych latryn musieli ładować fekalia do beczek i we czterech je nieśli. Niemcy bili ich, a to się na nich wylewało. Do dołu to potem musieli wylewać. SS-man pchnął jednego Żyda w te fekalia i jak ten wyciągał głowę to go deską, pod te fekalia wciskał i dusił. Ja to do dziś widzę... Żydzi mieli tam najgorzej... - Kto miał silne nerwy, dawał sobie tam radę. Kto miał słabsze... Rzucali się nawet na druty pod prądem...
Ciało Chrystusa
- Od 1943 roku mogliśmy otrzymywać paczki od rodziny. Niektórym kolegom udawało się przemycić w paczce wino mszalne, hostię... Kielich skleciliśmy z trzech części. Mszę świętą odprawialiśmy według formularza mszalnego spisanego na kartce w formie ściągawki. Budziliśy się, kiedy jeszcze cały obóz spał. Nie odsłanialiśmy okien. Jeden ksiądz odprawiał mszę przy stole za piecem, a reszta uczestniczyła. Przed mszą wystawialiśmy czujki. Wino i hostie na przykład przysłano w chlebie. Ino że każda paczka była sprawdzana przez SS-manów. Często przecinali chleb, by sprawdzić, czy czasem nie ma tam czegoś zabronionego. Te przesyłki nigdy w rewizji nie podpadły...
Śmierć z przejedzenia
- Na trzy dni przed wyzwoleniem Niemcy zamknęli obóz. Bombardowano już dworzec. Pamiętam samolot, który leciał nisko i robił zdjęcia obozu. Dostawaliśmy tylko 1/10 chleba i zupę jak woda.
Przyszła niedziela. Rano Niemcy chodzili jeszcze w pełnym rynsztunku, ale potem nagle przestało ich być widać. Ponoć próbowali wymknąć się z obozu. Potem padły pierwsze strzały. Koło piątej. Leżałem na ziemi. Niemcy wystawli białą chorągiew. Wszyscy stanęli z rękami do góry. Wszedł amerykański żołnierz i krótką serią pociągnął po całym szeregu. Padli na ziemię. Potem rozległ się jeden wielki krzyk. 33 tysiące więźniów w 30 barakach krzyczało. W każdym baraku powinno nas być po pięćdziesięciu, a było po 350. Ciekawe, nagle na barakach pokazują się chorągiewki. Więźniowie rękami rozrywają druty. SS-mana tratują. Ciała zastrzelonych i stratowanych Niemców leżały tak na placu kilka dni. Część SS-manów próbowała ukryć się w obozowych strojach między więźniami. Wyłapano ich.
- Amerykański kapelan odmówił Ojcze Nasz i zawołał - Jesteście oswobodzeni! Więżniowie wzięli go na ramiona. Wzięli i innych Amerykanów, a Amerykanie strzelali w niebo. Patalas pierwszy wybiegł za główną bramę. Amerykanie myśleli, że to Niemiec i zastrzelili go. Ma w Dachau osobną tablicę. - Wielu umarło drugiego dnia od wyzwolenia - z przejedzenia. Dostali świeży chleb i mięso. Potem Amerykanie wydawali tylko suchary. - Czuliśmy się wolni. Ubraliśmy się w swoje rzeczy i w kaplicy odprawiliśmy nabożeństwo. Brało w nim udział 10 tysięcy Polaków. Na ołtarzu stały niemal wszystkie kwiaty, którymi zajmowaliśmy się w ostatnich miesiącach w ogrodzie doświadczalnym. A komuniści 1 maja zrobili defiladę.
- Rapportfuehrer uciekł. Więźniowie wypatrzyli go jadącego na rowerze. Złapali, związali i powiesili tak, jak za karę wieszano jeńców obozu. Kazali mu mówić, kto on jest. Kazali mu mówić, co ma na sumieniu. Kazali mu powtarzać. Powtarzał. Potem go zastrzelili.
- W obozie byłem do czerwca. Potem nas wywieźli do Monachium. Założyliśmy tam pismo ,,Głos Polski’’. Nie chcieli nas puścić do domu. W końcu przez Berlin, do Szczecina i na dworzec. Pamiętam jak przyjechał pociąg do Poznania. Potem Jarocin i do domu rodziców. Okazało się, że już tam nie mieszkają. Do siostry i potem do Zaniemyśla, a tam płacz, radość...
W Niemczech Anglicy nas ostrzegali - będziecie mieli u sowietów gorzej, jak u Niemców, zostańcie. Ale jak to tak? A rodzina? W domu już biłem się z myślami. Miałem plan ucieczki. Odprawiłem mszę świętą. Jechać, czy zostać? Duch Święty tak mnie jakoś natchnął, że zostałem. W Swarzędzu spędziłem 3,5 roku jako wikary, potem dostałem parafię. Biskup pyta, czy się zgadzam. Zgodziłem się. Pojechałem do parafii Gicz i Grodziszczko pod Środą Wiekopolską. Wytrzymałem tam 11 lat. Warunki były straszne. Woda się tam nie nadawała do mycia i prania. Musiałem ją wozić ze wsi. Światła nie było, niczego nie było. Pierwsze futro kupiłem sobie po 11 latach kapłaństwa. Pierwszy rower też po jedenastu latach. Wcześniej jeździłem takim, przy którym ciągle spadał łańcuch. Taki umorusany stawać musiałem z monstrancją za ołtarzem.
Bez Boga nie dałbym rady
- Jak przeżyłem? Jeśli Bóg zechce mnie ocalić, ocaleję - myślałem - jeśli nie, taki dopust Boży. Moim zadaniem było przeżyć szczęśliwie dzień dzisiejszy. Jutro oddawałem Bogu. Każdego dnia modliłem się: nowenna do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy o łaskę zdrowia, wytrwałości i wolności. Każdego dnia modliła się matka razem z dziewięciorgiem mojego rodzeństwa - o mój szczęśliwy powrót. Nie dał bym rady bez Boga. - Zwątpienie to nie było, ale niezgoda, rozżalenie - tak. W czasie tyfusu. Miałem 40-stopniową gorączkę. Tak trudno było mi pogodzić się z tym, że życie może się skończyć.
To ja 20 lat uczyłem się po to, by być księdzem, doszedłem do kapłaństwa i taki miał być cel mojego życia? Bym zginął tu, w obozie? Jednak codziennie modliłem się - Bądź wola Twoja i przyjmowałem wszystko. - Nie czułem nienawiści. Mówiłem sobie, ten SS-man, to pomocnik szatana i swoje robi za podszeptem sztańskim, a komu Pan Bóg pozwoli przeżyć, ten przeżyje. Żebym ja jeszcze 57 lat po wojnie żył, tego nie przewidziałem...
Spisała: ALICJA MUENZBERG