Magazyn koscian.net
29 stycznia 2014Ruszyło w Wonieściu
Ruszył pierwszy etap remontu spalonego pałacu w Wonieściu. We wtorek, 13 stycznia, skończono ustawiać rusztowanie. - Jutro zabieramy się za stropy – wyjaśnili budowlańcy. Kiedy wróci tam szpital?
Do przetargu na odbudowę dachu stanęło aż 13 firm. Wygrał Zakład Ogólnobudowlany Stanisław Szczęsny spod Gądek. Zobowiązał się skończyć budowę do lata.
- Czasu sporo, bo nie wiemy, jak na tempo prac wpłynie pogoda – wyjaśnia Piotr Zborowski, dyrektor ds. ekonomiczno-technicznych Wojewódzkiego szpitala Neuropsychiatrycznego. - Jeśli będzie, jak jest, firma może skończyć pracę już na początku wiosny. Zależy nam jednak na tym, by prace prowadzone były etapami tak, by czas, gdy dach jest odkryty był możliwie najkrótszy.
Trzeba zbudować 722 metry kwadratowe dachu. Pracownicy spod Gądek zaczęli od budowy tych części stropów, na których ma się opierać więźba. Potem zabiorą się za ciesielkę.
Od feralnego pożaru, który zniszczył pałacowy dach minęło właśnie pół roku. W ledwie ponad godzinę ogień pochłonął stuletnią więźbę dachową i zaledwie dwuletnią karpiówkę. Niżej - dzięki 70 strażakom - nie zszedł, ale czego nie zniszczyły płomienie, zdewastowała woda, która je gasiła. Wielkie kałuże stały na parkietach nawet na parterze.
Akcję gaśniczą i dymiące pogorzelisko filmowały najważniejsze kanały polskiej telewizji. W pałacu bowiem od lat czterdziestych ubiegłego wieku stacjonował słynny oddział kościańskiego szpitala leczenia nerwic i chorób psychicznych. W płonącym budynku było 36 pacjentów i dwie pielęgniarki. Sprawnie przeprowadziły ewakuację. Nikt fizycznie nie ucierpiał w pożarze.
Oddział został przeniesiony na pierwsze piętro Domu Conolli w kościańskiej siedzibie Wojewódzkiego Szpitala Neuropsychiatrycznego w Kościanie. Działał tam pełną parą już trzy dni po pożarze. Działa i dziś.
- Tu teraz jest Wonieść – mówił nam pół roku temu Marek Berski, ordynator wonieskiego oddziału. – Chwilowo. Nazwy oddziału nie zmieniamy. Wrócimy do naszego pałacu – dodawał z pewnością w głosie.
Do spalonego pałacu najpierw weszli pracownicy szpitala. Co ocalono w czasie pożaru, wywieziono zaraz do Kościana i umeblowano tym sale wonieskich pacjentów i personelu w Domu Conolli. Co się nie zmieściło, trafiło do magazynów, lub innych oddziałów szpitala. Potem do pałacu weszła ekipa sprzątająca. Wynoszono gruz, czarne belki, potłuczone dachówki, nadpalone tapczany, fotele, szafy, zniszczone bibeloty, obrazki... Obiekt został też w całości zeskanowany, a w sierpniu przykryto go przejrzystym brezentem.
- Sprawdził się, jak na razie. Ani burze, ani wichury go nie uszkodziły. Obawiam się tylko sporych opadów śniegu i jego ewentualnego zalegania – wyjaśnia dyrektor Zborowski.
Tymczasowe pokrycie dachu tanie nie było, bo kosztowało aż 228 tys. złotych.
- Wiem, wielu pewnie pomyśli, że można było za to kupić dachówkę. Gdyby to nie był pałac, a zwykły dom, to można by było... Wiedzieliśmy jednak, że zanim będziemy mogli wziąć się za remont, musimy zrobić projekt rekonstrukcji dachu. Więźba została doszczętnie spalona. Jak się okazało, trzy miesiące trwało, nim projekt dachu był gotowy. Musieliśmy też znaleźć środki na odbudowę, a gdy te zabezpieczyliśmy, zgodnie z przepisami przetargowymi, trochę trwało, nim wyłoniliśmy wykonawcę. A w Wonieściu każda letnia burza, wichura i jesienny deszcz prowadziłyby do coraz większej degradacji budynku. Trzeba go było najszybciej jak się da zabezpieczyć, by ograniczyć do minimum kolejne straty. Mieliśmy do tego nakaz nadzoru budowlanego.
Budowa dachu kosztować ma 561 tys. złotych. To niewiele, zważywszy, że dwa i pół roku temu porównywalną kwotę wydano na naprawę więźby i położenie dachówki. Na razie wszelkie prace szpital finansuje ze środków własnych.
- Piszemy do kogo się da. Złożyliśmy na przykład wniosek do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Czekamy. Na razie nie wiadomo nawet kiedy zapadnie decyzja – wyjaśnia dyrektor Zborowski.
W tym roku oprócz nowego dachu pałac ma mieć też gotowy projekt przebudowy jego wnętrz. Jeśli znalazłyby się pieniądze na tę przebudowę, mogłaby ruszyć i ona. Na razie szpital określa swoje potrzeby.
- Trzeba dostosować budynek do wymogów stawianych szpitalom – mówił latem ubiegłego roku dyrektor Zalejski.
Teraz więc ruszą dyskusje z architektami i konserwatorem zabytków. Dyrekcja chciałaby zmienić układ funkcjonalny pomieszczeń i – jeśli starczy środków - zbudować windę. Zmienić ma się też sposób wykończenia wnętrz.
Personel wonieskiego oddziału nie traci ducha i ciągle wierzy w rychły powrót do pałacu.
- Doglądamy prac. Cieszymy się, że się zaczęło – mówi ordynator Berski.
- Wie pani tam były komnaty, a tu są sale, tam były słowiki, a tu gawrony… - wzdychała pół roku temu jedna z pielęgniarek.
Wonieski oddział dla pięknego położenia ( pałac otoczony jest sporym parkiem położonym nad Jeziorem Wonieść) i wyjątkowej atmosfery miał wysokie notowania wśród pacjentów. Tam samo miejsce koiło skołatane nerwy.
- Od lat słyszymy, że nas zamykają. Że to się nie opłaca utrzymywać pałac z parkiem. Było już tak, że pacjenci dostawali tylko cienką zupę na obiad, a raz nawet na miesiąc musieliśmy zamknąć oddział, bo nie było pieniędzy na jego funkcjonowanie. Ale potem go znów otwarliśmy i teraz też się nie damy. My do pałacu jeszcze wrócimy. To wyjątkowe miejsce – mówił ordynator Marek Berski kilkanaście dni po pożarze.
Na razie wszystko wskazuje na to, że wrócą nie prędko. Już w lipcu ubiegłego roku dyrektor Marian Zalejski oceniał, że będzie to nie wcześniej, jak za dwa lata i to ,,optymistycznie licząc’’ jeśli będą pieniądze. Liczne deklaracje pomocy szpitalowi składane przez notabli oglądających pogorzelisko na razie nie prowadzą do zwiększenia sum na szpitalnym koncie. (Al)
03/2014
Pali się! wspomnienia spisane kilka dni po pożarze
Poniedziałek, godzina 5.30. Pielęgniarki - Hanna Helińska i Anna Zawal były w dyżurce, na parterze, w prawym skrzydle pałacu. Ogień był w lewym skrzydle, na strychu, w ścianie.
- Nie mogłyśmy o nim wiedzieć. Nikt nie mógł. Ogień na poddaszu stopił jednak chyba już jakąś rurę, bo do dyżurki przybiegła pacjentka, z wieścią, że woda leje jej się do pokoju. Pobiegłyśmy za nią do pokoju i rzeczywiście, lało się. Pobiegłyśmy do łazienki. Nawet dymu nie było, tylko w ścianie taka smużka i małe języczki – opowiada Helińska (w Wonieściu od 14 lat)
- Ja poszłam budzić pacjentów, a koleżanka zbiegła dzwonić do straży – dopowiada Zawal (w Wonieściu 12 lat)
- Powiedziałam, że coś pali się w ścianie w łazience, wzięłam gaśnicę i pobiegłam do tej łazienki jeszcze raz. Wydawało nam się, że ugasimy to same, ale jak drugi raz weszłam do łazienki usłyszałam trzaski. Wyjrzałam przez otwarte okno i zrozumiałam, że to dachówki pękają. Na zewnątrz był ogień i dym. Dużo dymu.
- Pali się! Wychodzimy! – krzyczałam. Niektórzy pacjenci jeszcze spali. Zabroniłam im brać cokolwiek i nakazałam szybką ucieczkę. Chodziłam od pokoju do pokoju, a potem wracałam, by sprawdzić, czy na pewno wyszli. Zdarzyło mi się kilka razy krzyknąć nawet, bo chcieli pakować walizki, a tu nie było czasu. Najważniejsze było, by pacjenci byli bezpieczni. Jest ogień, trzeba uciekać – proste. Prawda jednak jest taka, że my nawet nie wiedziałyśmy, jak poważna była sytuacja – opowiada pani Anna.
- Jeszcze raz dzwoniłam do straży, by powiedzieć, że to nie mała smuga dymu, ale coś poważniejszego. Już jadą – uspokoił mnie strażak po drugiej stronie słuchawki, a ja biegłam do kolejnych pokoi. Niektórzy spali, inni już się krzątali. Babcię z parteru wzięłyśmy pod pachy i po prostu zniosłyśmy na dół – mówi pani Hanna.
- Zebrałyśmy wszystkich przy fontannie, tak jak ćwiczyliśmy to kilka miesięcy temu, i dopiero wtedy naprawdę się przeraziłyśmy. Dach był w ogniu. Pod pałac wjeżdżały na sygnale pierwsze wozy strażackie.
- Włożyłem co bądź na siebie i pobiegłem pod pałac – opowiada dalej Marek Berski. - Widok był wstrząsający. Pamiętam, że pytałem, czy na zewnątrz są już wszyscy pacjenci. Sprawdzały właśnie. Wszyscy byli – to było najważniejsze. W dziesięć minut same ewakuowały trzydziestu sześciu pacjentów. Były chyba wstrząśnięte, jak wszyscy, ale nie okazywały tego. Pocieszały pacjentów.
— Pamiętam, że czułam się bezbronna. Jak dziecko – mówi cicho Helińska. - Oto dzieje się coś strasznego, a ja nie mogę nic zrobić… Straszne uczucie… Ale nie było czasu. Pacjenci byli oszołomieni. Kilka osób popłakiwało. Trzeba było im pomóc – wzdycha. - Kilka minut później były z nami już nasze koleżanki, które mieszkają w Wonieściu. Przybiegli mieszkańcy wsi. Ktoś przyszedł do Anki po kluczyk od samochodu, bo spadały na niego ciągle dachówki. Przestawił go, ale prawdę mówiąc niewiele się udało uratować. Koleżanki zrobiły dla pacjentów gorącą herbatę, ktoś przyniósł koce.
Ogień gasiło siedemdziesięciu strażaków. Gasili go pięć godzin. Na wieść o pożarze pod pałac zjechali wszyscy pracownicy pałacu. Ratowali, co się dało. Wynosili dokumenty, meble, fortepian.
- Strażacy ponoć trochę utyskiwali, ale… Wie pani, nam nie palił się szpital, nam nie palił się pałac, nam palił się dom. Tak to czuliśmy. Trzeba było go ratować…
Pani Anna ani pani Hanna nie widziały całej ewakuacji dobytku. Odwiozły pacjentów do Kościana. Przygotowano tam dla nich śniadanie, rozmieszczono po różnych oddziałach. Pracę skończyły po godzinie piętnastej. Z Kościana pojechały prosto do Wonieścia, zobaczyć, co udało się uratować.
- Patrzyliśmy na dymiące się ruiny i myśleliśmy, że to koniec – wzdycha jedna z pań. (Al)
Zgłaszasz poniższy komentarz:
Mamy nadzieję, że Pałac w Wonieściu zostanie wyremontowany. Dla pacjentów jest Mekką. Znany i ceniony Ordynator, asystenci lekarze i oddane pacjentom Pielęgniarski, Wszyscy mistrzowie w swoim fachu. Czekamy i życzymy wytrwałości.