Historia
29 października 2019Szczególnie niebezpieczny w okresie odbudowy państwa
Krzysztof Jasiński znany reżyser, twórca i dyrektor krakowskiego teatru STU, 60 lat temu w dramatyczny sposób zakończył edukację w kościańskim liceum.
Z archiwum Gazety Kościańskiej (GK nr 204)
Mało kto wówczas wiedział, że skazany za czyn szczególnie niebezpieczny w okresie odbudowy państwa nastolatek zajdzie tak daleko. Wygłup, za który przyszło mu sporo zapłacić wydaje się dziś jedynie ciekawym epizodem w barwnym życiorysie Artysty. Jednak w 1959 roku przyszłość Jasińskiego malowała się w czarnych barwach. Zdzisław Wojtczak w książce „Nasza Szkoła” tak opisał te wydarzenia...
Zbliżał się koniec lutego 1959 roku. Harcerze chcieli biwakiem powitać wiosnę. Kazik [Parfianowicz] i Krzysztof [Jasiński] podjęli się organizacji tego przedsięwzięcia. Wymyślili, że jego uczestnicy przenocują u leśniczego, bodajże w Kotuszu. Zgodę leśniczego miał wyjednać komendant kościańskiego hufca. Sama Komenda Hufca mieściła się w tamtych latach w Domu Partii. Poszli więc tam.
Pech chciał, że w piątek , 20 lutego, gdy przybyli do partyjnej siedziby w sam raz odbywała się tam jakaś narada. Uczestniczyli w niej z całym mnóstwem aktywu między innymi dyrektor Szkoły Ludwik Graja, Komendant Powiatowy Milicji kapitan Pigłas, no i ten Komendant Hufca, którego nazwiska niestety nie pamiętam.
Partyjna narada przedłużała się. Zdyscyplinowany Komendant Hufca nie opuszczał jej, więc Kazik z Krzychem czekali i czekali. Na pierwszym piętrze. Przed salą, gdzie odbywała się narada była szatnia, wtedy właśnie pełna płaszczy i kapeluszy. Stało również na środku pod ścianą, gipsowe popiersie wodza rewolucji Włodzimierza Ilicza Lenina. Uprzedzając fakty, do tego co zrobili nie dorabiałbym „politycznej gęby”. Myślę bowiem, że z nudów, a nie jakichkolwiek innych powodów, w pewnym momencie zaczęli na głowę Lenina zarzucać wiszące w szatni kapelusze. Tak, z pewnej odległości, na zasadzie trafię - nie trafię. Po chwili rozochocili się. Domalowali Leninowi wąsy, okulary, na czole narysowali gwiazdę. A potem tak przygotowane popiersie wodza umieścili na desce sedesu w ubikacji. No i jeszcze na łysą czaszkę Lenina nałożyli czapkę kapitana Pigłasa. Jakby tego wszystkiego było mało jeszcze od płaszcza komendanta milicji oderwali guziki. Czort wie po co.
Ponieważ narada nie kończyła się, znudzeni czekaniem i zabawą poszli sobie. Krzychu, mieszkaniec internatu, tam się też udał. Natomiast po Kazika, jego ojciec, bodaj agronom, przysłał bryczkę, ażeby pojechali po coś tam do rodzinnego domu w Wielichowie.
Tymczasem w Komitecie narada dobiegała końca. Pohańbienie wodza rewolucji z miejsca wyszło na jaw. Urażony w swej ambicji (myślę, że przede wszystkim chodziło mu o czapkę i guziki, a nie o Lenina) kapitan Pigłas energicznie wziął sprawę w swoje ręce. Dochodzono kto był w budynku Komitetu w czasie, gdy trwała tam narada. Początkowo bezowocnie...
Po jakimś czasie w Domu Partii po raz wtóry pojawił się uparty Krzysiu Jasiński. Chciał za wszelką cenę jeszcze tego samego dnia załatwić harcerzom nocleg. Został rozpoznany przez sprzątaczkę, jako ten, który w czasie narady był w Komitecie. W gabinecie pierwszego sekretarza Feliksa Wodniaka, komendant Pigłas z miejsca wziął go w obroty. Od początku asystował przy tym dyrektor Graja. Dyrektor później wielokrotnie opowiadał, jak to „towarzysz Pigłas kulturalnie i taktownie” z Krzychem rozmawiał. Miarą tej „kulturalnej i taktownej rozmowy” niech będzie to, że jej początkiem było polecenie komendanta, ażeby jego interlokutor opróżnił kieszenie, a ich podszewkę wyciągnął na zewnątrz. Po co? Nie mam pojęcia. Może komendant przypuszczał, że Krzysiek w kieszeni ma granat lub bombę? Chociaż tak po prawdzie o terrorystycznych zamachach nikt wtedy nie słyszał. Najprawdopodobniej więc była to zapowiedź upokorzeń, których w związku z tą sprawą Jasiński nie raz jeszcze dozna.
Krzychu przyznał się do wszystkiego. Opowiedział też o Kaziku. Odprowadzono go na milicję. Towarzysze z urzędu bezpieczeństwa służbową „Warszawą” dogonili Kazikową bryczkę. Wysadzono go z niej bez pardonu i przetransportowano do aresztu mieszczącego się w piwnicy budynku kościańskiej milicji. W sąsiedniej celi siedział Krzychu.
Ruszyła śledcza machina. Wręcz nieprawdopodobne, ale jeszcze tego samego dnia, bo 20 lutego prokuratura wszczęła śledztwo. W dniu następnym leszczyński prokurator Nowaczyk z Prokuratury Powiatowej w Lesznie, która w tamtych czasach obsługiwała i powiat kościański, zastosował w stosunku do obydwu chłopaków najsurowszy ze środków zapobiegawczych - areszt tymczasowy. Kazik trafił do więzienia. Krzysztofa, jako nieletniego, nie miał przecież jeszcze nawet szesnastu lat, umieszczono w zakładzie poprawczym.
Rodziny chłopców wynajęły im adwokata. Był nim znany kościański sądowy obrońca Leon Ciszak. Człowiek legenda. Przedwojenny rotmistrz Wojska Polskiego. W czasie okupacji dowódca kościańskiego obwodu Armii Krajowej. W latach kiedy sprawa miała miejsce w kościańskim Liceum uczyło się dwóch synów mecenasa - Wojtek i Jurek. Leon Ciszak to zresztą przedwojenny absolwent naszej Szkoły. Teraz wszystko spoczęło na jego barkach. Skupił w sobie całą nadzieję chłopców i ich rodzin. Robił co tylko mógł. Słał zażalenie za zażaleniem. Odwołanie za odwołaniem. Zrazu nic nie skutkowało. Aż gdzieś w połowie marca Prokuratura Generalna w Warszawie zażądała, oczywiście za pośrednictwem Prokuratury Wojewódzkiej w Poznaniu, akt sprawy. I nareszcie sukces. 20 marca nadeszła ze stolicy decyzja. Areszt tymczasowy uchylić. Otworzyły się przed chłopakami bramy więzień. Jakże symptomatyczne, że ta decyzja nie zapadła tu na miejscu w Lesznie, nie w Poznaniu, ale dopiero w Warszawie.
Nie, nie. Nie był to bynajmniej koniec sprawy. Toczyła się ona w najlepsze dalej. Tyle, że moi szkolni koledzy nie siedzieli już w pace. W połowie maja, gdy kościańskie planty zakwitły kasztanami, a w liceum trwały matury ich zapoznawano z materiałami śledztwa. 19 maja do Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu wpłynął akt oskarżenia.
Leszczyński prokurator oskarżył Kazika i Krzysztofa o popełnienie przestępstwa określonego w artykule 25 pkt. 2 dekretu z dnia 13 czerwca 1946 roku o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa. Przepis ten przewidywał karę do pięciu lat więzienia lub aresztu dla tego kto znieważa, uszkadza albo usuwa pomnik, a także inne dzieło wzniesione w celu uczczenia lub upamiętnienia zdarzeń czy też osób. Jakie znaczenie dla tego typu przestępstw przywiązywała tzw. władza ludowa najlepiej świadczyło to, że zgodnie z ówczesną procedurą karną właściwym do rozpoznania tej sprawy, jako sąd pierwszej instancji, był Sąd Wojewódzki w Poznaniu. Może i dałoby się obronić prokuratorską tezę, że chłopaki swym zachowaniem w jakimś tam sensie wspomniany przepis naruszyli. Oprócz tego istniały jednak jeszcze inne normy prawa, które mówiły o społecznej szkodliwości czynu, o podstawach aresztowania, o zasadach wymierzania kary itd. itd. Istniał wreszcie elementarny „zdrowy rozsądek”. Wszystko więc zależało od ludzi, którzy zachowania Kazika i Krzysztofa z tamtego feralnego dnia mieli oceniać.
Nie mogę w tym miejscu powstrzymać się od podniesienia pewnej tezy o charakterze ogólnym. Ta sprawa, jak soczewka skupiła w sobie ludzkie postawy tamtych lat. Wspaniałomyślność i małoduszność, nadgorliwość i zawziętość, próbę odsunięcia od siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności i zrozumienie, ba nawet usprawiedliwienie zachowania tych dwóch nieszczęśników itd. itd.
Ad rem jednak. 13 sierpnia 1959 roku Sąd Wojewódzki w Poznaniu postępowanie karne w stosunku do obydwu umorzył na zasadzie art. 49 ówczesnego kodeksu postępowania karnego, stwierdzając tym samym, że szkodliwość zarzucanego im czynu była znikoma. Prokurator Wojewódzki w Poznaniu, który z urzędu ten wyrok oceniał, wyrażony przez sąd pogląd podzielił i nie wniósł od niego rewizji. Niby więc wszystko było w porządku. Chłopaków z zarzutów oczyszczono. Zmarnowali niestety rok nauki i bagatela - przesiedzieli w kryminale coś tak z miesiąc. A i strachu też się najedli nie mało. A ile doznali upokorzeń? Nie będąc w ich sytuacji nie podobna tego pojąć.
Nadgorliwcy systemu nie przespali jednak okazji. Po trzech, czy też czterech miesiącach od zapadnięcia wyroku Sądu Wojewódzkiego, Minister Sprawiedliwości, w tej nic nie znaczącej sprawie, nie wartej w ogóle wspomnienia z prawnego punktu widzenia, wniósł rewizję nadzwyczajną. Stwierdził przy tym, że wyrok poznańskiego sądu naruszył istotny i ważny interes PRL. Doprawdy trudno wyobrazić sobie bzdurę większą aniżeli to sformułowanie.
7 kwietnia 1960 roku Sąd Najwyższy zaskarżony przez ministra wyrok uchylił. Wypowiedział przy tym pogląd, że zachowanie Kazika i Krzysztofa cechowała większa społeczna szkodliwość czynu, aniżeli taka, jaką określić można terminem znikoma.
Wszystko zaczęło się od nowa. Sprawa wróciła z powrotem do Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu. Rozpatrywali ją inni sędziowie. I oni jednak stanęli na wysokości zadania. Związani stanowiskiem Sądu Najwyższego nie mogli ponownie umorzyć sprawy z tego samego powodu co ich koledzy rozpatrujący ja za pierwszym razem. Wybrnęli więc z tej patowej na pierwszy rzut oka sytuacji w sposób następujący. Krzysia Jasińskiego uznano winnego, jak to napisano w urzędowym slangu, popełnienia zarzuconego mu przez prokuratora przestępstwa i za to wymierzono mu karę upomnienia. Kazik zdaniem sędziów także był winny. Jemu wymierzono z kolei karę jednego miesiąca aresztu z warunkowym zawieszeniem wykonania tej kary na okres dwóch lat. Chciałoby się powiedzieć - tak trzymać. Gdy bowiem uświadamiam sobie, że Kazik jeden miesiąc paki już odsiedział, w więc tym samym odbył całą karę, to jej zawieszenie pozwala mi dostrzec, jak zza pożółkłych papierów, sędziowie uparcie, po raz wtóry, powiadają - naszym zdaniem siedział niesłusznie, bezpodstawnie i niepotrzebnie.
To drugie rozstrzygnięcie poznańskiego sądu procesowo sprawę definitywnie zakończyło. Tu jednak zbliżamy się do bolesnej w tej sprawie kwestii. Muszę bowiem postawić pytanie - a jak Szkoła, jak jej grono pedagogiczne oceniło ten incydent?
Dyrektor Graja korzystając ze swych uprawnień, jeszcze 20 lutego, a więc już w dzień całego zajścia, zawiesił obydwu w prawach uczniów. Pamiętam jeszcze, jak w sobotę szkolne głośniki zachrypiały jego głosem tę decyzję. Byłem wstrząśnięty. Myślałem sobie nie świadom dalszego ciągu zdarzeń, mniejsza o Krzysztofa, ale Kazik za trzy miesiące ma zdawać maturę. Obserwowałem ile poświęcił już nocy przygotowując się do niej. I teraz to wszystko ma pójść na marne?
24 lutego dyrektor zwołał nadzwyczajne posiedzenie Rady Pedagogicznej. Jej przedmiotem była tylko i wyłącznie ocena tego opisywanego przeze mnie incydentu. W Radzie nie uczestniczyło trzech profesorów - profesor Kazimierz Mizerka, profesor Klemens Kruszewski i profesor Anna Grątkowska. Nie potrafię powiedzieć z jakiego powodu byli nieobecni. Jurek Zielonka, z którym nie raz o tym rozmawiałem twierdzi, że zrobili to celowo. Nie wiem czy tak było. Być może. Więcej, źle się wyraziłem, chciałbym ażeby tak właśnie było. Z uczestniczących w Radzie głosu nie zabrali profesor Wolska, profesor Klaus, profesor Klóskowska i profesor Igłowicz. Wszyscy pozostali, niektórzy zresztą nie jeden raz, w swoich wystąpieniach potępili postępek Kazika i Krzycha. Potępili? To bardzo łagodne słowo. Nie pozostawili na nich suchej nitki. Nie potrafili dostrzec i wyartykułować, że całe zajście to tylko i wyłącznie, może nie najwyższego lotu, może nawet nie najsmaczniejszy, ale uczniowski wybryk. W żadnym zaś przypadku przestępstwo domagające się kary więzienia czy aresztu.
Kazikowi w jakiś taki zaściankowy, niesympatyczny i skrupulatny sposób wypomniano wszystko co z przeszłości można mu było przypisać i czego przypisać mu nie szło. (...) Również i Krzysztof Jasiński winy był wszystkiemu. I temu, że działał w harcerstwie, i że nie miał ojca, że kiedyś tam „podwędził” kompas (wiadomo harcerz), i że podrabiał stopnie w dzienniku (albo to on jeden?), i że zachłannie czytał książki awanturnicze... Jeden z profesorów zabierając głos, z bezradnością, ale jakże szczerze wyznał - gdybyśmy go dawno temu wyrzucili nie byłoby teraz kłopotu. Myślę, że takim podejściem do tematu rozbawiłby nawet Makarenkę.
Jeszcze o jednym. Prokurator Nowaczyk zażdał od Szkoły opinii o podejrzanych. Rada Pedagogiczna jako całość (sic!), opinie te ustaliła. Były całkowicie negatywne. W postawach i przeszłości chłopców nie znaleziono niczego pozytywnego.
No i głosowanie. Jednomyślnie wyrzucono obydwu ze szkoły. Podkreślam nie było ani jednego głosu przeciwnego tej decyzji. Nikt też nie wstrzymał się od głosu.
Uwielbiam Szkołę, do której w drugiej połowie lat pięćdziesiątych uczęszczałem. O uczących w niej pedagogach, moich nauczycielach i wychowawcach myślę z największym szacunkiem i wdzięcznością. Dawałem temu wyraz niejednokrotnie. Z prawdziwą więc przykrością muszę powiedzieć, że uważam, iż w tej sprawie jednak nie popisali się.
Kazik Parfianowicz mimo perypetii, w systemie eksternistycznym zdał maturę. Potem ukończył historię sztuki na UAM. Jeszcze czasem spotykałem się z nim w latach sześćdziesiątych w Bibliotece Uniwersyteckiej w Poznaniu. Później gdzieś rozminęliśmy się. Kim został Krzysiu Jasiński wiedzą wszyscy...
Powyższy tekst to fragment książki „Nasza Szkoła” autorstwa Zdzisława Wojtczaka wydanej w Kościanie w 1999 roku nakładem Stowarzyszenia Absolwentów Gimnazjum i Liceum w Kościanie.
***
Krzysztof JASIŃSKI, honorowy obywatel miasta i gminy Śmigiel urodził się w 1943 roku. Miał trudne i burzliwe dzieciństwo - gdy miał 10 lat, zmarł jego ojciec, wychowywał się z matką. Jak kiedyś wspominał: „To był uniwersytet, do dziś uważam gotowanie za jedną z moich najpotężniejszych broni. Naukę w szkole podstawowej wspominam jako rozrywkę, zajmowanie się domem było więc dla mnie dopustem bożym”. W młodości miał wiele przeżyć: skazano go za znieważenie popiersia Lenina, potem, za włamanie do zbrojowni i kradzież amunicji, trafił na 9 miesięcy do poprawczaka. Dziewiątą klasę zdał eksternistycznie, potem wyrzucono go ze szkoły.
Wychowywali go księża salezjanie, znów poszedł do liceum, grał w teatrze, dużo czytał. Nie dostał się na prawo, bo czas egzaminów spędził z dziewczyną pod namiotem. Uciekając przed wojskiem, zdał do studium nauczycielskiego, założył kabaret i, jak sam mówił, wiódł życie playboya. Potem okazało się, że został ojcem, pozbawiono go praw i zasądzono alimenty, które płaciła jego matka.
Do krakowskiej PWST trafił w wieku 23 lat - po przejściach. Nabawił się gruźlicy i trafił do sanatorium w Zakopanem, gdzie znów założył kabaret, dyrektor placówki dał mu list polecający do znajomego profesora z Krakowa. Do szkoły zdał w 1964 roku, wcześniej uzyskawszy dyplom nauczyciela.
Wraz z czterdziestoma osobami 20 lutego 1966 roku powołał do życia krakowski Teatr STU. Początkowo była to scena studencka, która z czasem przerodziła się w teatr profesjonalny. Reżyser Jasiński miał zawsze publiczność, reżyserował w Meksyku, Francji, ZSRR. Teatr Narodowy Mexico City grał zrealizowaną przez niego „Operetkę” Gombrowicza kilkaset razy, Federico Fellini zachwycał się spektaklem „Pacjenci” według Bułhakowa wystawianym w Teatro Tenda, a „Szalona lokomotywa” Witkacego z muzyką Marka Grechuty i Jana Kantego Pawluśkiewicza stała się przedstawieniem nieomal kultowym.
Tak - wiódł szalone życie, realizował odważne spektakle, choć sam mówi: „Nigdy nie byłem awangardowym artystą, ani Teatr STU nie był teatrem awangardowym. Jestem pokornym wobec literatury tradycjonalistą i uważam, że cały teatr zaczyna się we Wstępie do Ewangelii św. Jana”. Krzysztof Jasiński grał także w filmach, choć jest to - mimo wszystko - poboczny wątek jego kariery. Pamiętamy go między innymi z „Wilczycy”, „Na skalnym Podhalu”, „Pana Twardowskiego”, a także z seriali TV „Zaklęty dwór”, „Kameleon”, a ostatnio „Więzy krwi”.
Był szefem Telewizji Kraków i Canal +, w poznańskim Starym Browarze zrealizował „Makbeta” Verdiego. Był żonaty trzy razy, ze związku z Marylą Rodowicz ma dwoje dzieci, teraz jest mężem aktorki Beaty Rybotyckiej. Jak mówi: „Kiedyś byłem skupiony wyłącznie na teatrze, teraz mam rodzinę, dom, uprawiam rolę, sadzę drzewa...”. (Życiorys za Trybuną, luty 2002)
Nagrody i odznaczenia
1977 – Złoty Krzyż Zasługi;
1979 – nagroda Prezesa Rady Ministrów pierwszego stopnia w dziedzinie teatru z okazji 35-lecia PRL za twórczość inscenizacyjną w Teatrze STU w Krakowie i reżyserię wielkich widowisk scenicznych;
1985 – Buława Hetmańska dla przedstawienia "Ubu król" Alfreda Jarry'ego z Teatr STU w Krakowie na 10. Zamojskim Lecie Teatralnym;
1990 – Buława Hetmańska dla inscenizacji "Pan Twardowski" z librettem Włodzimierza Jasińskiego i muzyką Janusza Grzywacza w krakowskim Teatrze STU na 15. Zamojskim Lecie Teatralnym;
2000 – Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski;
2001 – Nagroda Honorowa krakowskiej filii Fundacji Kultury Polskiej za działalność artystyczną;
2004 – statuetka Złotego Hipolita oraz tytuł Wybitna Osobistość Pracy Organicznej – nagroda dla osób pracujących w wielkopolskim stylu, a więc kultywujących pracę organiczną, przyznawana przez poznańskie Towarzystwo im. Hipolita Cegielskiego;
2005 – Złoty Medal Gloria Artis - Zasłużony Kulturze;
2012 – Superwiktor Specjalny;
2013 – Nagroda miasta Krakowa w dziedzinie kultura i sztuka za dokonania w dziedzinie teatru;
2016 – Złoty Krzyż Małopolski;
2016 – Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski;
2016 – Nagroda Teatralna im. Stanisława Wyspiańskiego – za tryptyk "Wędrowanie", stworzony na podstawie dramatów Wyspiańskiego: "Wesele", "Wyzwolenie" i "Akropolis".
Zgłaszasz poniższy komentarz:
Bardzo ciekawe!