Magazyn koscian.net
27 września 2011Zawód ratownik
Są wzywani do chorych, są obecni przy wypadkach i katastrofach, codziennie walczą z czasem o życie ludzkie. To ratownicy medyczni. Los poszkodowanych zależy od ich wiedzy i umiejętności. Muszą być sprawni fizycznie, odpowiedzialni i odważni. Muszą szybko i zdecydowanie podejmować decyzje. Muszą działać
Mówią o sobie, że są częścią systemu ratownictwa podobnie jak lekarz, pielęgniarka, koordynator centrum powiadamiana medycznego, dyspozytor medyczny i kierowca. Potrafią udzielić kwalifikowanej pomocy medycznej i w sposób specjalistyczny wdrożyć czynności ratunkowe. W Kościanie jest ich kilkunastu.
Zespoły ratownictwa medycznego tworzą karetki specjalistyczne i podstawowe. W Kościanie są obie. W karetce podstawowej (oznaczonej literą P) pomocy muszą udzielać minimum 2 osoby uprawnione do wykonywania medycznych czynności ratunkowych. W tym zespole nie ma lekarza. Natomiast w karetce specjalistycznej (S) pomocy muszą udzielać minimum 3 osoby, z których dwie są ratownikami medycznymi lub pielęgniarkami systemu, a jedną musi być lekarz. Zdecydowanie częściej wyjeżdżają karetki podstawowe.
- Ratownicy muszą zdobyć prawo wykonywania zawodu, czyli mieć ukończone dwuletnie medyczne studium zakończone egzaminem lub trzyletnie studia licencjackie na uniwersytecie medycznym – mówi Gracjan Piotrowski, kierownik kościańskiego pogotowia, dodając, że ratowników medycznych kształci się m.in. w Poznaniu, gdzie sam kończył studia. Pracę zaczynał w 1999 r. – Dostałem ampułkę dolarganu, miałem ją podać pacjentowi i… przerażenie w oczach. Z czasem jednak człowiek krzepnie – przyznaje. -Ratownicy umieją coraz więcej. Zbieramy wywiad, na tej podstawie stawiamy diagnozę, wdrażamy czynności ratunkowe, zabezpieczamy pacjenta i przewozimy na oddział ratunkowy. Na tym nasza rola się kończy. Zasada jest taka, by nie zaszkodzić i by w czasie transportu stan pacjenta się nie pogorszył. O dalszym losie pacjenta decyduje lekarz na oddziale ratunkowym.
W ciągu pięciu lat po zakończeniu nauki zawodu ratownicy muszą zdobyć 200 punktów edukacyjnych za specjalistyczne szkolenia. Z reguły płacą za nie sami.
- Na miejscu zdarzenia robimy wszystko od wkłucia po intubację. Mierzymy też ciśnienie, robimy EKG, podajemy kroplówkę. To ratownik decyduje czy pacjenta zabrać do szpitala - podkreśla Andrzej Hertmanowski, zastępca dyrektora Samodzielnego Publicznego Zespołu Opieki Zdrowotnej w Kościanie ds. infrastruktury, który przez lata pracował jako ratownik medyczny. Wraz z Przemysławem Bączykiem byli pierwszymi osobami w powiecie, które zdobyły uprawnienia ratowników medycznych. Było to w 2001 r. – Wyszliśmy przed szereg, bo uważaliśmy, że im więcej będziemy potrafili, tym więcej damy pacjentom – stwierdza. - Jeśli na przykład jest podejrzenie zawału, to ratownicy robią EKG, interpretują, przesyłają do pracowni hemodynamiki do Leszna, gdzie wynik odczytuje jeszcze raz lekarz. Nie ma zbędnego jeżdżenia. Pacjent dostaje leki, a karetka kierowana jest bezpośrednio do Leszna.
Kościan jako jeden z pierwszych szpitali wprowadził system łączności karetek z pracownią hemodynamiki, dzięki czemu w tzw. złotej godzinie pacjent jest zdiagnozowany, przetransportowany do szpitala i poddany zabiegowi.
12 godzin w pracy
Ratownicy pełnią 12-godzinne dyżury (w godz. 7-19, 19-7). W tygodniu pracują 36 godzin, co oznacza, że mają trzy dyżury w ciągu pięciu dni. Grafik dyżurów jest tak przygotowywany, by na zmianie był jeden doświadczony ratownik lub pielęgniarz z niedoświadczonym. Po przyjściu na dyżur wszyscy się przebierają w ubrania robocze – czerwone uniformy z logo ratownictwa medycznego na plecach. Każdy ma swój zestaw, składający się ze spodni ochronnych, t-shirtu, marynarki, kamizelki, kurtki, polaru. Inny na sezon letni, inny na zimowy.
- Ekipa kończąca dyżur zdaje karetkę. Mamy zasadę, że ten kto schodzi z dyżuru sprawdza sprzęt i to samo robi ten kto przejmuje dyżur – zapewnia kierownik pogotowia, podkreślając, że nie jest to kwestia zaufania, ale bezpieczeństwa. – Trzeba zrobić wydruk z defibrylatora, by sprawdzić czy jest sprawny, skontrolować czy jest tlen, leki, środki opatrunkowe. Potem podać dyspozytorowi stan osobowy zespołów wyjazdowych, które są w pełnej gotowości. Nigdy nie wiadomo co zdarzy się na dyżurze. Nasza praca polega na czuwaniu.
Środy są dniem gospodarczym, co oznacza, że cały sprzęt i wyposażenie karetki jest wyciągane i czyszczone. Jednak nie ma obaw, że w momencie wezwania obie karetki będą rozłożone na części pierwsze, bowiem jeden zespół jest zawsze w gotowości. Ratownicy zdecydowanie bardziej wolą te dyżury, gdy coś się dzieje. Wtedy bowiem czas szybciej upływa.
Pomiędzy wezwaniami ratownicy mogą pooglądać telewizję, poczytać gazety lub książki, porozmawiać z kolegami, przygotować sobie coś do zjedzenia. Zdarza się, że uda się nawet zdrzemnąć. Do dyspozycji mają osiem pomieszczeń w tzw. pawilonie chirurgicznym. Najwięcej czasu spędzają w pomieszczeniu socjalnym, gdzie stoi drukarka, z której wychodzą wezwania.
Prowadzą dziennik zakłóć, w którym odnotowują takie przypadki, a po ich zgłoszeniu dostają leki minimalizujące ryzyko zachorowania. Kiedyś zdarzyło się, że ratownika ugryzł pacjent podejrzany o HIV.
Na sygnale
Zgłoszenia zespoły wyjazdowe otrzymują z Centrum Powiadamiania Ratunkowego, działającego w systemie ratownictwa medycznego i krajowego systemu ratowniczo-gaśniczego. Dyspozytor dyżurujący w Komendzie Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej informuje zespół o zdarzeniu, wypełnia kartę wyjazdową i przesyła ją do szpitala. W ciągu doby karetki wyjeżdżają średnio od 8 do 12 razy. Codziennością są wezwania do nietrzeźwych leżących na ulicy.
Po przyjęciu zgłoszenia mają tylko minutę, by wsiąść do karetki i ruszyć do akcji. Każda karetka wyposażona jest w GPS, co umożliwia dyspozytorowi sprawdzenie gdzie jest w danym momencie. Po dojeździe na miejsce muszą ocenić sytuację. Na co dzień współpracują ze strażą pożarną, która najczęściej już jest na miejscu wypadku.
- Jeśli jest możliwość, to ratownik podchodzi do poszkodowanego, sprawdza czynności życiowe - w jakim jest stanie, czy jest przytomny i jakie ma urazy. Od tej oceny zależy jakie postępowanie wdrożyć – wyjaśnia kierownik Piotrowski, podkreślając, że każdy pacjent urazowy powinien trafić na deskę ortopedyczną z kołnierzem szyjnym, bo we wstępnym badaniu urazowym ratownik nie jest w stanie stwierdzić czy nie doszło do uszkodzenia kręgosłupa. – W karetce robi się szczegółowe badania z wykorzystaniem sprzętu i monitorujemy pacjenta aż do momentu przekazania na oddział ratunkowy.
Często ratownicy zmuszeni są do wezwania helikoptera Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.
Ratowników medycznych obowiązują procedury i standardy postępowania. Dzięki nim wiadomo co w danym przypadku robić i jak się zachować, choć każde wezwanie jest inne. Każdy pacjent mający choć cień szansy na przeżycie jest zabierany na Szpitalny Oddział Ratunkowy. Czy zespół nie zaszkodził pacjentowi można sprawdzić odczytując zapisy z karetki, bowiem sprzęt tam zamontowany wszystko zapamiętuje.
- Każdy niejasny przypadek jest analizowany osobno – zapewnia Hertmanowski, a ratownik Przemysław Bączyk dodaje: - U nas nie może być tak, że człowiek uczy się na błędach, ma ich nie być. Drobny błąd może wystąpić, ale krytyczny nie. Nie można na przykład pomylić adrenaliny z atropiną, czy migotania komór z asystolią.
Kilka razy w miesiącu ratownicy są wzywani do nieprzytomnych pacjentów z zatrzymaniem krążenia. W takim przypadku muszą rozpoznać czy pacjent ma migotanie komór, częstoskurcz komorowy, czy asystolię, zabezpieczyć drogi oddechowe, zrobić wkłucie, zaordynować leki i poddać pełnemu monitoringowi. W zależności od diagnozy używają defibrylatora lub nie.
- To jest określone w wytycznych Europejskiej Rady Resuscytacji, które zmieniają się co pięć lat – informuje kierownik pogotowia, stwierdzając, że takie unormowanie daje ratownikom poczucie bezpieczeństwa. – Jeśli w domu ktoś straci przytomność lub dojdzie do zatrzymania krążenia, nie można czekać aż przyjedzie karetka, lecz od razu rozpocząć ucisk klatki piersiowej, by dać mu szansę na przeżycie. Dojazd do pacjenta na przykład w Śmiglu zajmuje nam do dziesięciu minut i jeśli w tym czasie nikt nic nie zrobi, dojdzie do martwicy mózgu i już nie ma szansy na uratowanie.
Dlatego tak istotna jest nauka pierwszej pomocy. Kilka lat temu ratownicy z Kościana zaczęli przekazywać tę wiedzę uczniom szkół podstawowych z gminy Kościan. W ubiegłym roku szkolenia z pierwszej pomocy przeprowadzono dla kościańskich szkół. Specjalne kursy organizują też dla nauczycieli.
Trauma
Najbardziej traumatyczne dla ratowników są zdarzenia z udziałem dzieci. Andrzej Hertmanowski do dziś wspomina, gdy po raz pierwszy intubował malutkie dziecko, które ucierpiało w wypadku samochodowym.
- Nie ma problemu, gdy intubuje się starszych, ale u dziecka, które zostało wrzucone siłą z samochodu… Gdy przyjechaliśmy na miejsce zdarzenia, ludzie mówili, że mały nie żyje, bo nie oddycha. Helikopter nie chciał przetransportować małego do szpitala uznając, że nie przeżyje. Zrobiliśmy wkłucie, zaintubowaliśmy go, zaczęliśmy reanimację i po jakimś czasie serduszko zaczęło pukać. Przywróciliśmy go na chwilę z zaświatów, ale się nie udało. Zmarł – opowiada, przyznając, że do dziś pamięta spodenki tego chłopczyka. – Dopóki poszkodowany nie wyjdzie ze szpitala, nie można mówić o sukcesie. Miałem już wiele takich przypadków. Czasami śledzimy losy osób, które reanimowaliśmy, pytamy na oddziale o naszych pacjentów. Ci ludzie nas oczywiście nie poznają.
- Do dziś pamiętam wezwanie sprzed dziewięciu lat do pogryzionego przez psa dziecka. To było, gdy pracowałem jeszcze w Szczecinie. Dziewczynka miała piękny, długi, biały warkocz… i wygryzione gardło. Nic już nie dało się zrobić… Inny przypadek z Kościana, gdy rodzina jadąca do kościoła zderzyła się z autem, poduszka powietrzna wystrzeliła i ucierpiało sześciomiesięczne dziecko przewożone na przednim siedzeniu. Resuscytacja trwała z półtorej godziny, ale nie udało się go uratować – wspomina Gracjan Piotrowski, przyznając, że najbardziej wstrząsające przypadki są z udziałem dzieci.
Nieprzyjemnym momentem jest też przekazanie pacjentowi lub jego rodzinie złych wieści. Trzeba to zrobić bez zbędnych emocji i rozklejania się. Do tego potrzebna jest odporność psychiczna. Odpowiedzialny za przekazanie informacji jest kierownik danego zespołu.
- Od zespołu ratowników pacjent oczekuje profesjonalizmu i tak musi być – stwierdza Andrzej Hertmanowski, dodając, że do każdego pacjenta trzeba inaczej podejść. - Starsze osoby potrzebują, by je potrzymać za rękę, a inne, by cały czas z nimi rozmawiać i pocieszać.
Jak ratownicy radzą sobie z traumatycznymi przeżyciami? Przede wszystkim dzięki rozmowom z kolegami, znajomymi. Mają też możliwość pójścia do psychologa, lecz póki co żaden z nich z tej oferty nie skorzystał.
- Sami analizujemy te przypadki, zastanawiamy się co można było zrobić jeszcze lepiej, wyciągamy wnioski – mówią ratownicy. Jak sami przyznają odporności psychicznej nabywają z czasem, bo dobry ratownik musi być silny psychicznie, opanowany, mieć wiedzę i umiejętności. – No i musi być przystojny, żeby robić wrażenie na pacjentkach – dodają ze śmiechem.
Ciągłe pretensje
Choć swojej pracy oddają całe serce, wiedzę i umiejętności, często spotykają się z krytyką i uwagami. Najczęstsze pretensje dotyczą zbyt długiego czasu dojazdu.
- W takich sytuacjach trzeba się odizolować i robić swoje. Trzeba się skoncentrować na pracy, choć wokół stoi kilka osób i patrzą na ręce, a tu trzeba się wkłuć, zrobić wywiad i pomóc. Trzeba być stanowczym, czasem nawet krzyknąć, czy wręcz kogoś odepchnąć – stwierdza dyrektor Hertmanowski. – Żeby być dobrym, trzeba cały czas trenować.
- Ludzie odbierają nas, jako osoby ubrane w ładne mundurki, w ładnych karetkach, które jak się spieszą włączają sobie światełka. Części społeczeństwa wydaje się, że to lekka robota. Bywa, że ,,pozdrawiają’’ nas różnymi gestami. Tak jest do momentu, gdy nie jesteśmy potrzebni – mówi ratownik Przemysław Bączyk, nie kryjąc, że złości go to niedocenianie. – Jeśli coś nam się nie uda, wtedy jesteśmy na pierwszych stronach gazet, ale jeśli robimy wszystko dobrze, to o tym się nie mówi.
Mimo to ratownicy mają satysfakcję z pracy, choć niekoniecznie finansową. Podziękowania od pacjentów to coś bardzo rzadkiego. Za to zdarza się, że wpływają na nich skargi, m.in. że karetka na sygnale wyprzedzała jak szalona, po to, by zjechać do Piotrowa na obiad, a to pacjent poczuł się gorzej i konieczna była reanimacja prowadzona przez dwóch ratowników. Wiele nieporozumień wynika z mylenia karetek transportowych, których w Kościanie jest kilka, z karetkami ratownictwa medycznego.
- Często ludzie oburzają się, że w karetce nie ma lekarza. Nie mają po prostu świadomości, że ratownicy są przeszkoleni, by udzielać pierwszej pomocy i robią to lepiej niż lekarze. Właśnie dlatego trzeba o tym mówić – uważa Andrzej Hertmanowski, zapowiadając, że wkrótce w żadnej karetce nie będą jeździli lekarze.
- Bywa, że ludzie zwracają się do ratownika per panie doktorze. Gdy ja jeździłem w karetce podstawowej zawsze ich prostowałem, mówiąc, że jestem ratownikiem medycznym – przytacza kierownik Piotrowski.
Pretensje kościaniaków o jeżdżenie karetek przez deptak ratownicy odpierają, argumentując, że w ich pracy ważny jest czas, a objeżdżanie połowy miasta, gdy wezwanie jest na Al. Kościuszki, czy ul. Wrocławską, opóźnia dotarcie pomocy. Niestety, zdarza się, że muszą jechać dłuższą drogą, bo kierowcy tarasują wjazd. Parkujące auta na wąskich uliczkach osiedlowych utrudniają też dojazd do bloków na Os. Jagiellońskim. Szczególnie w nocy.
Ratownicy
Ci, którzy pracują na pierwszej linii, swoją pracę określają jako ciężką i niewdzięczną. Każdy z nich odczuwa na swoich barkach ciężar odpowiedzialności. Na dyżurze pracują jak zespół, wspierają się i pomagają. Częściej narzekają na zmęczenie psychiczne niż fizyczne, choć zdarza się, że na noszach muszą znieść ciężkiego pacjenta z czwartego piętra. Jeśli nie dają rady sami, wzywają na pomoc strażaków.
- Uciekłem przed wojskiem – nie kryje pan Marcin, początkujący ratownik medyczny. W zawodzie od trzech lat. – Nie chciałem tracić czasu, zrobiłem szkołę i już zostałem. Póki co nie planuję zmiany zawodu. Gdy studiowałem, przynosiłem na dyżur książki i się uczyłem. Nigdy nie wiadomo co się stanie. Zdarzają się dni bez wyjazdów i takie, kiedy cały czas biegamy. Każdy dzień i każdy wyjazd jest inny. W zawodzie podoba mi się to, że nie ma monotonii i pracuje się z ludźmi.
- Czasem od ludzi trzeba odpocząć – stwierdza Tomasz Żak. Od 15 lat pracuje jako pielęgniarz systemu. Jego obowiązki są praktycznie takie same jak ratownika. Za najbardziej traumatyczne przeżycie uważa ubiegłoroczny wypadek w Śmiglu. – Takie rzeczy pamięta się do końca życia, choć jak mówią czas leczy rany. Najlepiej się wygadać. Po przyjeździe z wypadku trzeba najpierw posprzątać i umyć karetkę i wypełnić dokumentację. To nie jest uciążliwe. Nie zawsze jest czas, by coś zjeść.
- Pacjenci nie zawsze doceniają to, co dla nich robimy. Rzadko ktoś podziękuje, raczej obrażą. Ostatnio musieliśmy wysłuchiwać uwag na temat zamieszania z ,,wieczorynką’’. Dostaje się nam za lekarzy i dyspozytora – żali się ratownik Marcin, stwierdzając, że nawet w takiej sytuacji trzeba zachować zimną krew i nie reagować. – Wysłuchujemy, nie kłócimy się. Lepiej puścić to mimo uszu.
- Przede wszystkim musimy być dla ludzi, potrafić zachować spokój, nie wpadać w panikę i to bez względu na to, co zastaniemy na miejscu – wylicza cechy dobrego ratownika pan Tomasz. – Pracę powinno zostawić się za drzwiami, ale nie zawsze się tak da. Obowiązuje nas tajemnica zawodowa i nie możemy opowiadać na prawo i lewo. Ostatnio odnoszę wrażenie, że traktuje się nas jak firmę transportową. Powszechna jest opinia, że strażacy wydobywają i zabezpieczają poszkodowanego, przekazują nam, a o jego życie walczą w szpitalu lekarze. Nas w tym totalnie nie ma, a przecież rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej.
KARINA JANKOWSKA
nr 38/2011
Zgłaszasz poniższy komentarz:
Super artykuł :) Cała prawda o ratownictwie medycznym i samych ratownikach. Pozdrawiam kolegów z Kościana, widać, że pracują tam rozsądni ludzie. Podziękowanie również dla autorki artykułu. Media wolą pisać o porażkach niż sukcesach ratowników. Tak trzymać!!!!