Magazyn koscian.net
2009-01-28Dym nad Lubiniem
Zapraszamy na kolejny fragment książki Zdzisława Wojtczaka ,,Kościański pitawal’’ wydanej w 2008 roku w Nowej Soli
Wyzierające z sądowych akt życie najczęściej splata z sobą w nierozerwalną całość elementy baśni z szarą codziennością, miłość z nienawiścią, wielkość historii z małością charakterów, obojętność na los innych z jej brakiem. Pokazuje ludzkie uwikłania, człowieczy los i zazwyczaj pewną bezradność w jego pokonaniu.Tak będzie i w opisanej tu historii. Miała ona miejsce w niedalekiej przeszłości. Do jej istoty nie należą nazwiska czy dokładniejsze dane, pomińmy je zatem. Zatrzymajmy się natomiast przy miejscu zdarzenia. Jedna z wielu wiosek. Może tym tylko różniąca się od innych, że zdominowana przez znajdujący się na wzgórzu klasztor, swą historią sięgający początków naszego państwa. Z dala od innych zabudowań (jakże by mogło być zresztą inaczej w takiej opowieści), na skraju lasu, samotny budynek mieszkalny.
Tę baśniową scenerię psują tylko przyklejone do krajobrazu dwie olbrzymie chlewnie. Praca przy wegetujących w nich, a jakże cennych w socjalizmie, bo dolarowych bukatach, stanowiła – oczywiście złotówkowe – źródło utrzymania naszych bohaterów. A oto i oni: 55-letnia Weronika, która zajmuje wraz z matką i 18-letnią córką połowę mieszkalnego budynku. Życie tych trzech kobiet splotło się z losem kolejnego naszego bohatera – 48-letniego Jerzego. Od wielu już lat zajmował on drugą połowę budynku. Gdzieś tam przed laty Weronikę i Jerzego łączyło coś, co zwykło się nazywać miłością. Były słowa o małżeństwie, wspólnym życiu i temu podobne, które zazwyczaj w takich sytuacjach padają. Z sobie tylko wiadomych powodów skrywali to przed otoczeniem. Niechętnie dziś, jakby się wstydzili, o tym mówią. Upływający czas to wątłe uczucie stopniowo jednak rozwiewał. I w końcu pozostał tylko przymus wspólnego, przez korytarz, zamieszkiwania i jakieś echa wspólnoty majątkowej. Matka Weroniki bowiem przygotowywała Jerzemu, za niską zresztą odpłatnością, posiłki. No i coś jeszcze – przekonanie Jerzego, że Weronikę można popchnąć, zelżyć, uderzyć i wygonić z domu. Szczególnie wtedy, gdy jest się po wódce. Tę ostatnią Jerzy zresztą szczególnie umiłował. Owo przekonanie naszego bohatera z biegiem lat wzrastało. Coraz też i częściej gościły pod lasem awantury. Weronika taki stan rzeczy tolerowała, jakby się z nim pogodziła. Nie podjęła żadnej próby jego zmiany czy poszukiwania pomocy. I wreszcie... Po tym niezbędnym wstępie zbliżamy się do najważniejszych wydarzeń.
Był początek czerwca. Jerzy korzystał z urlopu wypoczynkowego. Pił na umór, codziennie wprowadzał się w stan nietrzeźwości. Wywoływał, dzień po dniu, kolejne awantury. Mimo tego w ocenie Weroniki nic jeszcze nie zapowiadało kolejnych zdarzeń. Ot, normalne, przeciętne życie – tak uważała. Pewnego dnia odwiedził Weronikę mieszkający w innej miejscowości brat. „Obdarowała” go wiaderkiem kapusty. To zdarzenie, na pozór bez znaczenia, rzecz na pierwszy rzut oka niewarta wspominania, zmieniła jednak całkowicie optykę wydarzeń. Agresja Jerzego gwałtownie wzrosła. Kolejne awantury następowały teraz jedna po drugiej. Pojawiły się ze strony Jerzego groźby zabójstwa kobiet i spalenia zabudowań. Wreszcie w jego ręku podczas kolejnej awantury pojawiła się siekiera. Weronika jakby wreszcie zaczęła dostrzegać niebezpieczeństwo. Po kolejnej kłótni uciekła do znajdujących się o ponad półtora kilometra zabudowań najbliższego sąsiada. Jej nieobecność uspokoiła Jerzego, który zmęczony wódką wreszcie zasnął. Powrót Weroniki do domu stał się tym samym możliwy...
Dzień następny. Od samego rana Jerzy jest znowu nietrzeźwy. Znowu ma pretensje o wydaną przez Weronikę kapustę. Całkiem na marginesie i dla jasności sprawy wyjaśnijmy raz jeszcze, że ta nieszczęsna kapusta była wyłączną własnością Weroniki. Jerzy, oprócz pretensji o jej wydanie, nie miał z nią nic wspólnego. Weronika zaczyna się bać, każda upływająca tego dnia godzina potęguje jej obawy, między innymi (co poprzednio się nigdy nie zdarzało) chowa się przed poszukującym ją Jerzym do... szafy. Nieumiejętność jej odnalezienia chwilowo zapobiega dalszym awanturom. Ale już w okolicach godziny czternastej Jerzy znowu jest sobą. Chodzi po obejściu z siekierą w ręku. Wreszcie zauważa Weronikę. Goni ją, ta jednak z powodzeniem ucieka i kryje się w nieodległej wsi. Jerzy swą agresję zwraca więc ku córce Weroniki. I kolejny raz, z siekierą w ręku i jej grozi zabójstwem. Przestraszona dziewczyna przez las biegnie do wspomnianego już uprzednio sąsiada. Ten wstrząśnięty opowieściami kobiet zawiadamia o wszystkim posterunek milicji.
Około północy do mieszkania Jerzego przybyli dwaj funkcjonariusze. Weronika wraz z córką oczekiwały na nich w przydrożnych krzakach. Obecność milicjantów wzbudza w nich ufność i wydaje im się, że mogą bezpiecznie wrócić do swego mieszkania oraz oczekującej na nich matki i babki.
W mieszkaniu ani też w jego pobliżu nie było jednak nigdzie Jerzego. W takiej więc sytuacji dwaj milicjanci z pobliskiego miasteczka uznali, że nic tu po nich. Udzielili zastraszonym kobietom kilku rad (o nie zawsze łatwo) i odstępując od szukania Jerzego, życzyli spokojnej nocy, i... odjechali.
Wbrew ich życzeniom, noc jednak spokojna nie była, przynajmniej dla tych trzech kobiet. Bezpośrednio po odjeździe milicjantów na podwórzu pojawia się Jerzy. Najpierw dobija się do mieszkania Weroniki. Zamknięte drzwi stwarzały pozory bezpieczeństwa. Kobiety łudzą się, że i tym razem awantura zakończy się bez poważniejszych skutków. Jeszcze wykorzystując chwilową nieobecność Jerzego pod drzwiami ich mieszkania i chcąc go za wszelką cenę udobruchać, wystawiają mu na korytarz jedzenie. Na nic to się jednak zdaje. Wszystko zmierza do tragedii, po chwili bowiem, przy pomocy drabiny, Jerzy dostaje się do okna mieszkania Weroniki i siekierą zaczyna wybijać szyby.
Widok Jerzego z siekierą tuż za oknem powoduje, że Weronika postanawia uciekać. Tego samego zdania jest i jej córka. Natomiast matka, 81-letnia staruszka, przebrana i gotowa do snu (grubo już przecież po północy) stwierdza, że nigdzie nie pójdzie, bo „jest już stara i Jerzy na pewno jej nic nie zrobi”. Ten natomiast uporał się już z oknem i próbuje – powiedzmy, że na skutek opilstwa – z pewnym trudem dostać się do wnętrza mieszkania. Weronika wraz z córką przebiegają więc do drugiego pokoju, a stamtąd przez okno wydostają się na zewnątrz i biegną do sąsiada, u którego już w ciągu dwóch dni dwa razy szukały schronienia. Staruszka pozostaje natomiast w mieszkaniu.
Długo trwała droga przez las, sporo budzenie sąsiada, kolejne już tłumaczenie mu swej sytuacji. On rozumiał je zresztą doskonale i chciał dwóm kobietom dopomóc. Mimo nocy, bez zbędnej zwłoki pojechał ponownie telefonować na posterunek milicji. Oczekując na przyjazd funkcjonariuszy, zauważył nagle łunę ognia w okolicach domu Weroniki, zawiadomił więc i straż pożarną.
Przybyłe na miejsce pożaru jednostki straży zlokalizowały ogień. Część zamieszkiwana przez Weronikę była całkowicie zniszczona. Przeszukano zgliszcza i odnaleziono w nich zwęglone zwłoki matki Weroniki. Obok nich znajdował się dwudziestolitrowy kanister po etylinie. Nigdzie natomiast nie było Jerzego.
Śmierć staruszki ściągnęła na miejsce tragedii wielu funkcjonariuszy milicji. Przybył także i prokurator. Byli więc prawie wszyscy ci, którzy jeszcze nie tak dawno mogli dopomóc Weronice i jej rodzinie. Niestety, nie dopomogli...
Rozpoczęły się tymczasem rutynowe czynności śledcze. Przede wszystkim dokonano szczegółowych oględzin miejsca zdarzenia. Często błyskał w czasie ich trwania flesz aparatu fotograficznego. Ustalano świadków i spisywano ich zeznania. Zarządzono także sekcję zwłok. Nie dostarczyła ona, z powodu znacznego zwęglenia zwłok, danych zezwalających na jednoznaczne ustalenie okoliczności zgonu staruszki.
W zachowanych drogach oddechowych ofiary ujawniono jednak ślady sadzy, co w sposób niebudzący wątpliwości świadczyło o tym, że żyła ona w początkowej fazie pożaru.
Równocześnie wszczęto poszukiwania Jerzego. Odnaleziono go też wkrótce w pobliskim miasteczku. Na jego nogach, bezpośrednio po zatrzymaniu, były liczne ślady poważnych poparzeń. Prokurator był bezkompromisowy. Przedstawił Jerzemu zarzut popełnienia zabójstwa i przystąpił do jego przesłuchania, już w charakterze podejrzanego. Jerzy nie przyznał się do dokonania tak sformułowanego zarzutu i przedstawił swoją wersję wydarzeń. Jego zdaniem, może i w godzinach popołudniowych krytycznego dnia miała miejsce pomiędzy nim a Weroniką sprzeczka. Chodziło mu przy tym o wspomniany na samym początku naszej opowieści fakt wydania przez nią wiadra kwaszonej kapusty. Uważał, że nie miała ona prawa tego robić bez jego zgody. To nic nie znaczy, twierdził przy tym, że kapusta była jej własnością. Później poszedł spać. Obudził się koło północy. Poczuł się głodny, zapukał więc do drzwi mieszkania Weroniki. Otworzyła mu staruszka. I właśnie po otwarciu drzwi poprosiła go o przyniesienie benzyny do wyczyszczenia spódnicy. „Spódnika”, jak powiadał. Poszedł więc po dwudziestolitrowy kanister. Dlaczego przynosił tak dużo benzyny? No miał ją właśnie w takim tylko kanistrze. Po powrocie z benzyną – snuł dalej swoją opowieść – zorientował się, że staruszka jest sama w domu i jeszcze nadto stwierdził, że trzyma w ręku zapaloną świeczkę, bo „wyłączyli światło”. Matka Weroniki zauważywszy go, odstawiła świeczkę na podłogę i podstawiła mu pudełko po paście do obuwia. Zaczął przelewać do niego benzynę. W pewnym momencie doszło do jej samozapalenia. Zaczęły mu się palić spodnie. Porzucił wówczas w szoku kanister i wybiegł na podwórze, a później ukrył się w pobliskim stogu słomy, no i wreszcie, już na dzień następny, udał się do miasteczka...
Tak jak prawie oczywistym było, że Jerzy nie przyzna się do zabójstwa staruszki, tak i równie oczywistym było, że prokurator w to, co on opowiada, nie uwierzy, tym bardziej że prowadzone śledztwo dostarczało coraz to i nowych danych – wersję podaną przez Jerzego wykluczających. Czym innym jest jednak przekonanie, nawet i prokuratora, a całkiem czym innym możliwość zebrania dowodów, że było tylko i wyłącznie tak, a nie inaczej. A dodać w tym miejscu należy prawdę oczywistą, wiele razy w tej książeczce powtarzaną, że takie tylko dowody mogą być podstawą uznania winy każdego oskarżonego, a więc i naszego „bohatera”. W tej jednak sprawie dowodów takich mógł dostarczyć tylko Jerzy. A rzecz w tym, że zgodnie ze swoim pierwszym i naczelnym uprawnieniem podejrzanego, uczynić tego nie musiał i nie chciał.
Zrekapitulujmy w tym miejscu, czym z grubsza dysponował prokurator. Przede wszystkim zeznaniami Weroniki i jej córki, obrazującymi okoliczności bezpośrednio poprzedzające śmierć staruszki. Zeznaniom tym, znajdującym zresztą potwierdzenie w całym szeregu okoliczności, a nade wszystko w zeznaniach interweniujących milicjantów i sąsiada, w sposób oczywisty należało wierzyć, prawie bez zastrzeżeń. Inną jednak kwestią było to, co działo się później, już po ich ucieczce. Nie mogło być tak, jak podawał nasz „bohater”. Nie mogło być tak z wielu powodów. Przede wszystkim inaczej, aniżeli on przedstawiał, wyglądał początek zajścia. Ustalono też, że nie wystąpił brak energii elektrycznej. Nie było bowiem w tym czasie żadnych jej wyłączeń, a światło paliło się w mieszkaniu jeszcze w czasie gaszenia pożaru. W toku oględzin nie ujawniono też żadnej pozostałości po świeczce, którą rzekomo miała mieć staruszka. A ujawniono natomiast w czasie oględzin – a to świadczy najlepiej o potrzebie nadzwyczaj skrupulatnego ich przeprowadzania – resztki świec, które znajdowały się w pozostałości jednej ze spalonych walizek.
Wreszcie – według analizy przeprowadzonej przez ekspertów kryminalistyki – w wersji podanej przez Jerzego mielibyśmy do czynienia z tak zwanym wybuchem przestrzennym par benzyny powietrza. Przy takim natomiast wybuchu jego bezpośrednim skutkiem byłoby narażenie na ogień całej powierzchni ciała Jerzego, a nie tylko jego nóg. Natomiast poparzenie u sprawcy tylko nóg wskazywało, zdaniem ekspertów, na całkiem inny przebieg zajścia. Uważali oni, że Jerzy najpierw rozlał benzynę w mieszkaniu Weroniki, przy czym część jej dostała się na nogawki jego spodni, a później dopiero ją podpalił.
Wreszcie, zdaniem prokuratora, nie było możliwe, ażeby 81-letnia staruszka, przebrana do snu, o północy zwracała się do forsującego z siekierą w ręku okno, z nieistotną prośbą o pomoc w wyczyszczeniu spódnicy. Te wszystkie okoliczności spowodowały, że prokurator w skierowanym do ówczesnego Sądu Wojewódzkiego akcie oskarżenia przyjął wersję, że po awanturach i groźbach zabójstwa, Jerzy działając z zamiarem zabicia, wszedł po wybiciu szyb do mieszkania Weroniki. Tam w bliżej nieustalony sposób obezwładnił staruszkę, a następnie po rozlaniu benzyny i jej podpaleniu pozostawił ją jeszcze żyjącą i zbiegł.
Tym samym rozpoczął się jeden z nielicznych w tamtych latach procesów poszlakowych o zabójstwo. Proces taki cechuje się tym, że oskarżyciel nie dysponując bezpośrednimi dowodami popełnienia przez oskarżonego przestępstwa, przedstawia cały szereg dowodów tak zwanych pośrednich, które we wzajemnym powiązaniu z sobą wykluczają inną wersję przebiegu zdarzenia, aniżeli podana przez niego w akcie oskarżenia. Na marginesie wskażmy, że rzadko taki proces kończy się dla prokuratora pomyślnie. Jako przykład należałoby przypomnieć jeden z głośniejszych (w zbliżonych do czasu, w którym miały miejsce opisane tu zdarzenia) proces dziennikarza Bielaja o zabójstwo doktor Kamińskiej.
W tym jednak procesie oskarżyciel przekonał Sąd do swoich racji. Rezultatem tego było uznanie Jerzego za winnego zabójstwa matki Weroniki i skazanie go na karę 15 lat pozbawienia wolności.
W samym końcu procesu miało miejsce jeszcze jedno zdarzenie warte odnotowania. Zazwyczaj bowiem tak bywa, że prokurator jest w ocenie wymiaru kary odrobinę przynajmniej surowszy od Sądu. W tej jednak sprawie oskarżający Jerzego sam ówczesny szef kościańskiej prokuratury wniósł o wymierzenie oskarżonemu kary... dwunastu lat więzienia. Czytając akta, jakbym znalazł rozwiązanie tej niespodziewanej pobłażliwości prokuratora, który tak w ogóle to uczynił bardzo wiele, myślę, że niewiele więcej dałoby się, ażeby Jerzy, za to, co zrobił, poniósł karę. Musiał on bowiem uzgadniać wymiar kary ze swoimi zwierzchnikami. Ci natomiast, jak to zwierzchnicy, wiedzieli „lepiej”. No i stąd wyszło, jak wyszło.
W kilka tygodni później Sąd Najwyższy, rozpoznający w rezultacie rewizji obrońcy Jerzego tę sprawę, wyrok piętnastu lat pozbawienia wolności utrzymał w mocy.
Zdzisław Wojtczak
Zdzisław Wojtczak – prawnik, publicysta, literat. Absolwent Liceum Ogólnokształcącego w Kościanie i wydziału prawa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Po aplikacji prokuratorskiej rozpoczął pracę w prokuraturze w Nowej Soli. Był także zastępcą prokuratora wojewódzkiego w Lesznie, a karierę zawodową zakończył na stanowisku Prokuratora Rejonowego w Kościanie. Znany jako autor licznych publikacji w „Wiadomościach Kościańskich’’ oraz kilku książek. Wysoko cenione są jego reportaże sądowe, eseje historyczne i opracowania biograficzne.
Książkę można nabyć w cenie 20 zł w redakcji „Gazety Kościańskiej”oraz w księgarni na Rynku w Kościanie.
Zgłaszasz poniższy komentarz:
UWAGA, książka w księgarni kosztuje 23 zł. Mimo tego kupiłem ją.