Magazyn koscian.net
04 września 2013Katorżniczki
Trzy miłośniczki biegania z Kościana: Beata Grząślewicz, Edyta Józefowicz i Iwona Kasprzak wystartowały w tegorocznym Biegu Katorżnika. Był to ich debiutancki start w tej jakże ekstremalnej imprezie, organizowanej w Lublińcu już po raz dziewiąty. Cała trójka ukończyła bieg, przywożąc w nagrodę, ważącą 2 kg, żeliwną podkowę
Kościanianki biegają, bo lubią. To ich sposób na zachowanie młodości, dobrej kondycji, samopoczucia i zdrowia. Bieganie je relaksuje, uspokaja i odstresowuje. Jest jak nałóg. Dla całej trójki dzień bez ruchu, to dzień stracony. Zaczęły od typowej rekreacji, a z czasem przeradzało się to coraz bardziej w wyczynowe bieganie. Ich ulubiona trasa wiedzie z Kościana do Racotu. To na niej zawierają nowe i odnawiają stare znajomości. Panie Beata i Iwona biegają od niemal trzech lat. Natomiast pani Edyta zaledwie od pół roku, choć wcześniej miała kontakt ze sportem, bo przez 15 lat grała w koszykówkę. Startują głównie w półmaratonach i biegach na 10 km. Łączy je nie tylko wspólna pasja, ale także zamiłowanie do szalonych rzeczy i niestandardowych wyzwań. Pasją sportową zaraziły swoje dzieci. Każdy z nich uprawia jakąś dyscyplinę, grają w koszykówkę, piłkę ręczną i biegają. Niedawno synowie pań Beaty i Iwony wystartowali razem z mamami w sztafecie maratońskiej.
- Pomysłodawczynią startu w Biegu Katorżnika była Beata, która jest zresztą naszym głównym logistykiem. To ona wyszukuje ciekawe imprezy, w których potem bierzemy udział. A z Edytą spotkałyśmy się kiedyś na trasie, właściwie to ją goniłyśmy i tak zaczęła się nasza znajomość – mówi Iwona Kasprzak.
- W zeszłym roku, gdy startowałyśmy w maratonie błotnym w Kiełczewie, usłyszałam po raz pierwszy o Biegu Kartorżnika i zaczęłam szukać informacji. Zaciekawiło mnie to, więc niecierpliwie czekałam na otwarcie zapisów. Chciałyśmy utworzyć czteroosobową drużynę, ale dwie koleżanki ze względów zdrowotnych zrezygnowały – dodaje Beata Grząślewicz.
- To od Beaty dowiedziałam się o tym biegu i zaczęłam szukać wiadomości w internecie. Pomyślałam, że to coś dla mnie, ale lista startował była już zamknięta. Wtedy u mnie w pracy pojawiła się Beata i powiedziała, że koleżanki zrezygnowały i jest wolne miejsce, więc poszłam jak w dym i bez chwili wahania zgodziłam się wystartować - przyznaje Edyta Józefowicz, dodając, że wszystko to działo się na dwa tygodnie przed startem.
Żadna jakoś specjalnie nie przygotowywała się do startu w Lublińcu. Na co dzień bowiem biegają po kilkanaście kilometrów, pływają, jeżdżą na rowerze. Wiedzę m.in. jak się ubrać, jakie obuwie założyć, jaką taśmę kupić do zabezpieczenia, czy zakładać rękawiczki czerpały z internetowych forów. Nie zniechęciły ich argumenty znajomych, którzy mówili, że są za stare na tak ekstremalny i niebezpieczny bieg. Wszystkim niedowiarkom chciały udowodnić, że potrafią, mają siły i w drodze do obranego celu mogą pokonać wszystkie trudności. I udowodniły.
- Odbieranie gratulacji od rodziny i koleżanek było naprawdę miłe – przyznają zgodnie.
Tegoroczny Bieg Katorżnika zgromadził na starcie największych twardzieli wśród biegaczy. Ponad tysiąc ochotników zmagało się na blisko 13-kilometrowej trasie z licznymi trudnościami. To najdłuższy dystans z dotychczasowych. Dotąd trasa liczyła około 10 km. To była dość niemiła niespodzianka. Z tego znaczna część biegła w wodzie. Na ekstremalnych biegaczy czekały rowy wypełnione wodą, gęste błoto, jezioro, rowy melioracyjne, trzęsawisko, poldery, zarośla, przeszkody naturalne i sztuczne. Wszystko to wymyślone zostało przez komandosów z Lublińca, którzy wzorując się na wyczerpujących testach selekcyjnych żołnierzy do jednostek specjalnych, stworzyli jedyny w swoim rodzaju bieg dla prawdziwych twardzieli. Zawodnicy nie znali ani długości trasy, ani jej topografii. Wędrowali wzdłuż taśmy po poligonie wojskowym w dzielnicy Lubliniec-Kokotek. Nie wolno było jej przekraczać, bo każdy w numerze startowym miał specjalny czip.
Do Lublińca zabrały ze sobą Anię, córkę Edyty, która zadbała o fotograficzną dokumentację biegu. Na miejsce dotarły dzień wcześniej. Zameldowały się w biurze zawodów, odebrała pakiet startowy z numerem, koszulką, krówkami katorżnika i komandosa, napojem izotonicznym. Poszły też sprawdzić skąd wystartują i zobaczyły basen pełen wodorostów o niezbyt przyjemnej woni.
- Trasa raz biegła kanałkami, raz jeziorem, raz w błocie. Chyba tylko z 800 metrów było suchego lądu. Trzeba było wychodzić na brzeg i ponownie wskakiwać do wody lub błota. Podłoże było dość muliste. Najgorsze, że nie było wiadomo jak jest głęboko i czy pod wodą są konary. Woda w bagnie była bardzo zimna. Było naprawdę niebezpiecznie – relacjonuje pani Iwona. – Biegło się strasznie długo. Wiemy, ile w normalnych warunkach zajmuje pokonanie dziesięciu kilometrów, a tu końca nie było.
- Wysiłek był przeokrutny, ale jesteśmy z siebie dumne, bo dałyśmy radę – nie kryje pani Beata, przyznając, że miała obawy czy da radę przebiec cały dystans. Przed wyjazdem założyła się z mężem, że przebiegnie trasę w czasie około 3 godzin. Wygrała, bo mąż obstawiał 5 godzin. – Momentami było stromo i ciężko było wyjść z tego błota. Pod koniec przeszkody były bardzo urozmaicone, na przykład trzeba było wejść przez okno, wyjść po drabince. Ze zmęczenia było nam zimno. Po drodze ludzie dawali nam picie i częstowali batonikami. To było coś niesamowitego, taka walka z sobą samym.
- Bardzo ważna była siła. W bagnie trzeba było jej sporo, żeby móc się z niego wydostać i biec dalej. W niektórych miejscach były ułatwiające to liny. Mój wzrost był pomocny, a dzięki długim nogom łatwiej było mi się poruszać w wodzie. Za to niskim osobom łatwiej było przeciskać się w końcówce przez rury - dorzuca pani Edyta, wyliczając, że 9 km trasy wiodło przez błoto i bagno. Pogoda była wprost idealna do biegania. – Początkowo wskakiwałam do wody i mam tego efekty – dodaje wskazując poranioną, posiniaczoną goleń i opuchniętą kostkę. – Potem zaczęłam zsuwać się po tyłku, żeby czuć co jest pod spodem i wybadać jak jest głęboko.
Edyta Józefowicz przed długi czas utrzymywała się w czołowej piątce. Jak przyznaje, rywalizacja w czołówce była ogromna i niezdrowa. Nikt sobie nie pomagał, a nastawienie zawodniczek względem rywalek było wręcz wrogie. Jako jedna z nielicznych zatrzymywała się, by pomóc innym w wydostaniu się z bagna, lecz nikt jej się nie zrewanżował.
- Gdy osłabłam gdzieś na ósmym kilometrze, bo dostałam dwa silne uderzenia w nogę, a później przyszło wychłodzenie organizmu, musiałam zwolnić. Dobiegały do mnie kolejne dziewczyny i atmosfera była już zupełnie inna. Można było też liczyć na jakąkolwiek pomoc – dzieli się wrażeniami. Ze śmiechem przyznaje, że już przed startem miała kłopoty ze zbyt luźną gumą w leginsach. Problem nasilił się, gdy nasiąknęły wodą. – W pewnym momencie konar wbił mi się w spodnie i zahaczył tak mocno, że nie mogłam ruszyć z miejsca. Pomyślałam, że chyba teraz zgubię moje leginsy. Jeszcze gorsze było to, że skoczyły na mnie cztery jaszczurki. Całe szczęście, że miałam rękawice, bo gołymi rękami bym ich nie zrzuciła.
Trudne momenty nie ominęły też jej koleżanek. Każda z nich miała na trasie kryzys. Obie przez większą część trasy trzymały się razem, ale w pewnym momencie się zgubiły. To było w momencie, gdy pani Beata o mały włos nie została porwana przez silny nurt. Chciała po prostu ominąć biegnące przed nią panie, opływając je. Na szczęście udało się wybrnąć z opresji i to bez niczyjej pomocy. Pani Iwona myśląc, że koleżanka jest z przodu, zaczęła ją gonić, bezskutecznie wypatrując pomarańczowej koszulki, w którą ta była ubrana. Spotkały się ponownie gdzieś na 8-9 kilometrze. I do końca biegły już razem. Były pod wrażeniem publiczności, która gorąco dopingowała biegaczy, przybijała ,,piątki’’, a na ostatnich metrach pomagała, instruując jak przejść przez kolejne przeszkody.
Cała trójka z Kościana znalazła się w 84-osobowej grupie kobiet, które ukończyły bieg. Zajęte miejsce nie miało jednak dla nich znaczenia. Liczył się sam udział w tej ekstremalnej imprezie. Edyta Józefowicz pokonała blisko 13-kilometrową trasę w czasie 3:11:06. Gdy zbliżając się do mety, zobaczyła córkę, rozpłakała się ze szczęścia. Wtedy krzyknęła: ,,Ania! Jest! Dałam radę!’’. Iwona Kasprzak i Beata Grząślewicz ostatnie metry przebiegły trzymając się za ręce. Do mety dotarły w czasie 3:31:29.
- Byłyśmy niemiłosiernie umorusane, ale szczęśliwe – podsumowują kościanianki, przyznając, że nie miały pojęcia, że tak trudno zmyć błoto. – Zwykłe mycie nie wystarczyło. Trzeba było się szorować szorstką gąbką, a i tak zapach zniknął dopiero po kilku kąpielach. Ciuchy, łącznie z bielizną, i buty nadawały się tylko do wyrzucenia.
W nagrodę kościanianki przywiozły żeliwne podkowy, ważące po 2 kg. Każdemu kto przekraczał linię mety zawieszano je na szyję. Choć nie miały już sił, nosiły je z dumą.
Mimo że z nóg nie poschodziły im jeszcze siniaki, otarcia i rany, już dziś zapowiadają, że wystartują w Lublińcu po raz drugi. Zachęcają też innych biegaczy z regionu do spróbowania swych sił w Biegu Katorżnika. Radzą, by zrobić to, ale tylko po solidnym treningu siłowym, a i psychiczne przygotowanie nie zaszkodzi. Póki co przygotowują się do startu w Chyżej Dziesiątce w Nowym Tomyślu (31 sierpnia). W październiku wystartują w Biegu Drzymały, a w listopadzie w kościańskim półmaratonie.
KARINA JANKOWSKA
35/2013
Zgłaszasz poniższy komentarz:
niech sobie biegaja