Magazyn koscian.net
26 września 2012Kierunek Wschód
O swoim dziesięciomiesięcznym pobycie w Odessie Klaudia Bączyk z Kościana opowiada w rozmowie z Hanna Danel
Ukończyła polonistykę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jest w trakcie pisania doktoratu z literaturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Pracowała już w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum. Wykładała też na uczelni. W ubiegłym roku wyjechała na Ukrainę uczyć języka polskiego.
- Wybór filologii polskiej jako kierunku studiów chyba nie był przypadkowy?
- Absolutnie nie był to przypadek. Polonistką chciałam być od zawsze. Od dziecka wiedziałam, że tak się to skończy.
- Jak się zaczęła twoja droga zawodowa nauczycielki?
- Po licencjacie rozpoczęłam pracę w Gimnazjum w Borowie. Na początku było zetknięcie teorii, którą przekazano na studiach, z praktyką, która wygląda trochę inaczej. Teraz mogę już powiedzieć, że uczyłam od przedszkola aż po uniwersytet.
- Młodzi ludzie szukając pracy za granicą najczęściej decydują się na wyjazd na Zachód. Skąd pomysł, żeby pojechać za wschodnią granicę?
- Znalazłam ogłoszenie o pracy dla nauczycieli na Wschodzie. Postanowiłam wysłać dokumenty chociaż uważałam, że nie będę miała za dużych szans. Wydawało mi się, że moje doświadczenie zawodowe, pomimo pracy w różnych placówkach, nie jest duże jak osób nieco starszych. Zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Stwierdzono, że się nadaję. Mogłam wybrać kraj byłego Związku Radzieckiego. Na początku zaproponowano mi Kazachstan. Postanowiłam, że na pierwszy wyjazd najlepsza będzie Ukraina. Był to najbliżej położony kraj. Ukraina jest nam też bliska mentalnie. Zaproponowano mi kilka miast: Mariupol, Ługańsk i Odessę. Po rozważeniu wszystkich plusów i minusów zdecydowałam się na Odessę. Byłam jedną z najmłodszych osób, które wyjechały w ramach programu.
- Spośród jakich krajów mogłaś wybierać?
- Nauczycieli kierowano między innymi do Mołdawii, Kazachstanu, Armenii i Rosji, gdzie w grę wchodziła głównie Syberia. Ponadto proponowano mi Uzbekistan, który wydaje się najbardziej orientalnym krajem oraz „europejską” Rumunię.
- Nie trafiłaś do typowej szkoły. Na czym polegała twoja praca?
- Trafiłam do Związku Polaków na Ukrainie, oczywiście im. Adama Mickiewicza. Działa tam szkoła sobotnio-niedzielna, jednak zajęcia odbywają się od poniedziałku do niedzieli. Związek zajmuje się nie tylko nauczaniem języka polskiego, ale również rozwojem kultury. Przygotowuje święta, obchody, pokazy polskich filmów oraz prowadzi zespoły muzyczne i dziecięce. Zadań miałam naprawdę dużo. Uczyłam języka, a oprócz tego utrzymywałam stały kontakt z konsulatem i reprezentowałam Polonię podczas oficjalnych spotkań.
- Kto przychodził na twoje zajęcia?
- Głównie Ukraińcy. Niektórzy mieli polskie korzenie. Przyjeżdżały nawet osoby z Mołdawii.
- Chodziło im bardziej o naukę języka, czy poznanie kultury, literatury?
- To zależy. Uczestników zajęć podzieliłabym na dwie kategorie. Pierwsza z nich to osoby starsze, które czują się Polakami. Uczą się języka i kultury, bo im na tym zależy. Czują sentyment do polskości. Druga kategoria osób uczących się to młodzi ludzie, którzy widzą szansę na wyjazd na studia i do pracy do Polski. Na Ukrainie Polska jawi się jako Eldorado. Postrzegana jest, tak jak kiedyś Ameryka przez Polaków. Tłumaczyłam im, że w Polsce też jest bezrobocie, ale to ich nie przekonywało. Bardzo dużo osób przygotowuje się do zdawania na Kartę Polaka. Mniej osób stara się o obywatelstwo, gdyż jest to trudniejsze formalnie. Nigdy nie było tak, że kończyłam lekcje i wracałam do domu. Najpierw oddałam serce, a później po kolei wątrobę, nerki i całą resztę.
- Starsi ludzie mówili po polsku?
- Tak. Miałam grupę zaawansowaną, która stosunkowo dobrze mówiła po polsku. Były też osoby, które w ogóle nie znały tego języka. Moi uczniowie mieli od czterech do ponad osiemdziesięciu lat. Z każdą grupą pracowało się inaczej. Chciało im się uczyć i to było miłe.
- W samej Odessie na ulicy można było usłyszeć język polski? Ten wyjazd wymagał od ciebie nauki języka ukraińskiego, czy rosyjskiego?
- Wszędzie tam mówi się w języku rosyjskim. Jechałam tam z mizerną znajomością tego języka. Po rocznym pobycie mogę powiedzieć, że się go nauczyłam. Tego wymagało życie. Polskiego absolutnie nie ma na ulicy, podobnie jak ukraińskiego. Zaskakujące jest to, że Ukraińcy nie znają swojego urzędowego języka. Młodzi uczą się go w szkole, ale wychodzą na ulicę, gdzie mówi się po rosyjsku. Jedynie w urzędach, czy w teatrze narodowym można usłyszeć ukraiński.
- Osoby, który przychodziły na zajęcia, często dopiero rozpoczynały naukę języka polskiego. Na co dzień mówili po rosyjsku, którego ty nie znałaś zbyt dobrze. Jak poradziłaś sobie z tą barierą?
- To, że jadę na Ukrainę uderzyło mnie dopiero w pociągu. Jak przekroczyłam granicę uzmysłowiłam sobie, na co się zdecydowałam. Jechałam z dwoma Ukrainkami, które moim zdaniem mówiły szyfrem. Nic nie rozumiałam. Przed wyjazdem trochę poczytałam i przejrzałam podręczniki do nauki języka polskiego dla obcokrajowców. Niektóre są bardzo dobre. Zaczynałam do alfabetu. Najłatwiej było z osobami, które znały ukraiński. Ten język jest podobny do polskiego. Generalnie mówiłam po polsku, na początku wolno, a później normalnie. Po roku osoby, które od początku przychodziły na zajęcia swobodnie się wypowiadały. Zaczęły nawet rozumieć moje sytuacyjne poczucie humoru.
- Z czym twoi uczniowie mieli największe problemy?
- Dla początkujących była to wymowa niektórych słów. Na przykład słowo „mężczyzna” okazało się bardzo trudne. Dla osób zaawansowanych problemem były imiesłowy, ale Polacy też mają z nimi problemy.
- Kontynuowałaś pracę, którą rozpoczęli twoi poprzednicy?
- W ramach tego programu można było wyjechać maksymalnie na cztery lata. Osoba przede mną pracowała trzy. Uczniów kontynuujących naukę lata miałam niewielu. Większość uczyłam od początku. Pocztą pantoflową rozchodziło się, że są takie zajęcia i co one dają.
- To było całkiem inne doświadczenie niż praca w szkole?
- Tak, zupełnie. Przede wszystkim była to praca z ludźmi odmiennymi mentalnie. Polacy i Ukraińscy są podobni, ale szybko można zauważyć pewne różnice. Na Ukrainie nauczyłam się cierpliwości. Tam w ogóle nie patrzy się na zegarek. Nie ma rozkładów jazdy tramwajów, czy trolejbusów. Co przyjedzie, to jedzie. Tak samo jest z marszrutkami. Pomimo tego, że jest to bardzo duże miasto, wszystko dzieje się powoli. Ludzie się spóźniają. Umawiasz się z kimś i nie przychodzi. Do tego trzeba przywyknąć.
- Nie chciałaś zostać w Odessie dłużej, jeszcze rok czy dwa?
- Praca bardzo mi się podobała. Poznałam tam tak życzliwych ludzi, jakich w Polsce nie spotkałam i pewnie nigdy już nie spotkam. Jestem w trakcie pisania doktoratu w trybie dziennym. Chciałabym go skończyć, a pracując w Odessie nie miałam ani książek, ani czasu. Do Odessy jest 1500 kilometrów. Częste przyjazdy do Polski nie wchodziły w grę. Szczególnie zimą brakowało mi rodziny i znajomych. Powrót do Polski nie był łatwy. Na początku cieszyłam się, ale gdy zobaczyłam ludzi, którzy przyszli pożegnać mnie na dworcu i śpiewali polskie pieśni, rozpłakałam się. Po pewnym czasie zaczęłam tęsknić do tego ukraińskiego życia. Boję się, że gdybym została tam cztery lata, to powrót byłby niemożliwy. Życie za granicą jest trudne, szczególnie gdy jest się samemu. W Odessie zostawiłam jednak wielu znajomych. Piszę do nich codziennie.
- W samej Odessie można trafić na jakieś polskie akcenty?
- Jest dużo budynków zaprojektowanych przez Polaków. Dobrze funkcjonują i są zadbane. Jest oczywiście pomnik Adama Mickiewicza, jak w każdym większym mieście. Jest też tablica poświęcona Lechowi Kaczyńskiemu i ulica Polska.
- Jak liczna jest mniejszość polska?
- Trudno powiedzieć. Osób, które mają obywatelstwo polskie jest bardzo mało. W większości są to Ukraińcy bądź Rosjanie, którzy mają korzenie polskie. Polacy to przedstawiciele konsulatu, duchowni, ja oraz jedna nauczycielka na uniwersytecie.
- Odessa to miasto kosmopolityczne?
- Zdecydowanie tak. Ma około miliona mieszkańców. Na ulicach, poza rosyjskim, słyszy się każdy język świata. Jest tam ponad 130 mniejszości narodowych. Widać mieszankę kulturową. Dzięki temu miasto nabiera kolorytu. Jest naprawdę ładne. Na Ukrainie nie do końca dba się o budynki, chociaż architekturę mają piękną. Centrum Odessy jest śliczne. Jedno z moich ulubionych miejsc to Plac Soborny. Jest tam wielka cerkiew. Przed nią jest gigantyczna fontanna. Ludzie wystawiają tam swoje prace. To urokliwe miejsce, które od rana do wieczora tętni życiem. Poza tym jest tam wielki stół. Na początku byłam zdziwiona, dlaczego przez cały dzień stoją tam starsi mężczyźni. Okazało się, że grają tam w szachy.
- „Życie” jest tam tańsze niż w Polsce?
- To mit, że na Ukrainie jest tanio. Odessa jest droższa od Poznania i Wrocławia, w których mieszkałam. Wydaje się tam zdecydowanie więcej. Są markety, ale ukraińskie. Produkty też są ukraińskie. Ceny są wysokie, a produktów znanych marek jeszcze wyższe. Na żywność, czy mieszkanie wydaje się naprawdę bardzo dużo pieniędzy. Jedynie chleb i alkohol są tańsze. To czego mi brakowało najbardziej, oczywiście oprócz rodziny i znajomych, to Biedronka.
- Miałaś czas, żeby zwiedzić coś poza Odessą?
- W Święta Wielkanocne objechałam Mołdawię i Rumunię. To był mój jedyny dłuższy urlop. Podróżowałam czym się dało: stopem, autobusem, pociągiem. Byłam też na Krymie i w okolicznych miastach, na przykład w Mikołajowie.
38/2012
Zgłaszasz poniższy komentarz:
ale super przygoda. Życzę powodzenia w dalszej karierze zawodowej!!!