Magazyn koscian.net
2010-08-10Kle, kle, boćku, kle, kle
Był sobie bocian. Przysiadł na nieodpowiednim polu, zaplątał się w sznur ze snopowiązałki i skonał na łące jak na wielkiej patelni. W ostatnich godzinach jego życia próbowały mu pomóc dwie nastolatki. - Najgorsze, że ciągle nie wiemy, co należało wtedy zrobić – mówią
To był czwartek, jeden z najbardziej upalnych dni lipca, godz. 6.30. Łąka pod Kiełczewem, za żelaznym mostem. Dziewczyny – Marta Kubacka i Monika Żaczyk z Kościana - były na konnej przejażdżce.
- Stał na polu i zagalopowałyśmy do niego, myśląc, że go zmusimy do lotu, ale on nie odleciał – opowiada Marta
- Miał nogę tak mocno obwiązaną sznurem, że nie mógł chodzić. Była sina – dopowiada Monika.
Pierwsza myśl – Nadleśnictwo. Zdobywają numer telefonu, dzwonią, a tam pani po drugiej stronie słuchawki sugeruje, by dziewczynki same uwolniły ptaka.
- My tu na koniach w polu... jak? Stanęłyśmy tak, by osłonić ptaka od słońca – opowiada Marta.
Rozmowa z nadleśnictwem trwa, słuchawkę przejmuje mężczyzna i tłumaczy, że nawet gdyby nadleśnictwo uratowało ptaka, to nie mają co z nim potem zrobić dlatego zaproponował, by dziewczynki skontaktowały się z organizacją zajmującą się ochroną bocianów i tak skończyła się rozmowa.
- Telefonu nie podał. A my tu w polu stoimy i patrzymy na męczącego się ptaka. Zadzwoniłyśmy do koleżanki, która miała dostęp do internetu i ta nam kontakt do tej organizacji znalazła, ale nie dzwoniłyśmy tam nawet, bo to był warszawski numer. Kto tu z Warszawy przyjedzie? Bocian był już w naprawdę złym stanie – opowiada Marta.
Koleżanka podaje więc dziewczynkom numery telefonu do urzędu gminy. Kilka prób skończyło się fiaskiem. W urzędzie nikt nie odbierał.
- Wtedy wykręciłyśmy po prostu 112. Tam pani przy telefonie przejęła się sytuacją i czternaście minut później byli u nas strażacy. Bardzo rozważnie stanęli na drodze, z dala od nas, żeby nie przestraszyć koni...
- ...zapunktowali u nas od razu – uśmiecha się Monika.
Czterech strażaków w rękawicach ochronnych i z nożem po krótkiej szamotaninie uwolniło ptaka z więzów. Odjechali. Dziewczyny w końcu też. Ptak był słaby. Następnego dnia nie żył.
- Pomoc przyszła za późno – komentuje Marta.
- W szkole uczy się nas, byśmy nie byli obojętni, byśmy pomagali, ale życie pokazuje, że gdy się chce pomóc trafia się na mur. Bo poza strażakami, nikt nic nie zrobił – stwierdza Monika.
- I nadal nie wiemy, co należy zrobić w takiej sytuacji, jeśli znajdziemy się w niej po raz następny – dodaje smutno Marta.
Kto odpowiada za bociana?
Po odpowiedź zgłosiliśmy się najpierw – podobnie jak dziewczęta – do nadleśnictwa.
- Zwierzęta w stanie wolnym są własnością skarbu państwa – to wyjaśnijmy na początek – mówi nadleśniczy Władysław Praiss. - Nadleśnictwo nie ma swoich służb weterynaryjnych, szpitalików, czy ochronek dla dzikich zwierząt. Prawnie każde wolne zwierzę jest pod prawną opieką Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, ale ta oczywiście też nie ma swoich służb weterynaryjnych i całego zaplecza. Kiedy nam, leśniczym, trafi się jakieś okaleczone zwierzę, przekazujemy je do Stacji Badawczej PZŁ w Czempiniu. Zwykle przyjmują. Ale prawda jest taka, że sprawa nie jest prawnie dopięta. Samodzielna pomoc dzikiemu zwierzęciu też nie wchodzi w rachubę – to znaczy, żeby zabrać zwierzę do domu i tam je pielęgnować - to jest niezgodne z przepisami. Żeby zajmować się dzikim zwierzęciem powinno się mieć zezwolenie od wojewody, albo od samego ministerstwa. Tak więc pat. Prawda jest taka, że od tego typu sprawy każdy umywa ręce, a na przykład zwierzęta potrącone przez auta często się po prostu dobija, bo nie ma kto im pomóc.
Co na to Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska?
- Jesteśmy urzędem i jako oręż mamy przepisy, ale te nie pozwalają nam na bezpośrednie działanie. Prawo nie daje nam takiej możliwości – wyjaśnia Łukasz Dąbkowski, rzecznik prasowy Dyrekcji. - Możemy jedynie poradzić ewentualnemu znalazcy rannego zwierzęcia, by dostarczył go do jednej z placówek rehabilitacyjnych – na przykład stacji badawczej PZŁ w Czempiniu. Na pewno gotowe do opieki nad bocianem są też służby weterynaryjne działające przy ZOO w Poznaniu. Zwierzętami łownymi, bocian akurat do nich nie należy, zajmują się też niektóre koła łowieckie. Można oczywiście oddać zwierzę pod opiekę każdego innego weterynarza, ale trzeba się liczyć z odpłatnością. Nic więcej nie mogę poradzić.
Nam bliżej do Stacji Badawczej PZŁ, niż poznańskiego ZOO.
- Oczywiście, pomożemy i zajmiemy się rannym zwierzęciem. Mamy swoich lekarzy weterynarii. Trzeba jednak rannego ptaka do nas dostarczyć, na Sokolniczą 12. Pracujemy do piętnastej trzydzieści, ale mieszkam tu więc i po tej godzinie mogę pomóc – deklaruje Henryk Mąka, pracownik Stacji Badawczej PZŁ w Czempiniu odpowiedzialny właśnie za opiekę i rehabilitację ptaków.
Kto więc odpowiada za bociana? My wszyscy. Trzeba by więc boćka samemu uwolnić, zapakować bezpiecznie do auta i liczyć się z tym, że trzeba będzie poprosić o pomoc dla niego. Prawda jest taka, że choć bocian jest pod ochroną, jeden ptak prawa specjalnie nie interesuje. W jego ratowanie angażujemy się więc częściowo na własny koszt i własną odpowiedzialność, ale i tak ufamy, że warto. W końcu człowieka poznaje się po tym, jak traktuje zwierzęta. No i w sytuacji ekstremalnej trzymajmy się strażaków – można zawsze na nich liczyć. (Al)
Gazeta Kościańska nr 31/2010
Zgłaszasz poniższy komentarz:
Hm, może nic? Może wszystko powinno toczyć się w zgodzie z naturą?