Magazyn koscian.net
2010-08-03Wakacyjny soc-real
Maluchem na Węgry, fiatem 125 do Włoch czy syreną nad jezioro pod Piłą. Nie ważne gdzie się jechało - w każdym przypadku przygotowania trwały miesiącami i wszędzie zabierało się ze sobą połowę M2 i całą spiżarnię. W Polskę – bo nigdzie nic nie było, za granicę – bo wszystko było, ale za drogie. W PRL-u polska rodzina na wczasy szykowała się jak na wyprawę na biegun północny
W Polskę jedziemy!
- Mama siedziała okrakiem na słoikach z zaprawami – opowiada pan Ryszard ze Śmigla. - Z tyłu, pod naszymi nogami, butla z gazem i ułożone misternie rzeczy - bez toreb, bo tak więcej dało się zmieścić, a na kanapie: materace, pierzyny, poduszki no i my – ja i siostra. Na półce z tyłu pies. Na dachu fotele, stolik, namiot, sprzęt wędkarski i garnki. Jeździliśmy tak co roku. Sto kilometrów – pod Trzciel. Maluch wył i rozpędzał się najwyżej do sześćdziesiątki. - śmiech.
- Skrzynia była ogromna jak biurko, tak ze 120 na 80 cm i po brzegi pełna była jaj – opowiada z kolei pani Alicja z Kościana. Szwagier załatwił je w geesach. Z fermy. Żółtka od białka odróżnić nie szło, ale zjedliśmy... Mieliśmy też flaki z przetwórni i połowę świni w słoikach. Kupiliśmy ją od gospodarza jakoś miesiąc przed wyjazdem i pakowaliśmy w szkło. Oczywiście skrzynia ziemniaków, marchwi, fasoli, kapusty, cebuli i tak dalej. Mieliśmy po prostu ze sobą wszystko. Kilka blach placka... No... namioty, śpiwory, materace, krzesła, stoły, sprzęt wędkarski... Do tego rzeczy, my i dzieci i ile się dało dmuchanych wodnych pontonów, kółek... Miski, proszki do prania, szampony – pełen zapas wszystkiego na trzy, cztery tygodnie, bo przecież nic nigdzie nie można było kupić. Przygotowania trwały jakieś dwa miesiące. Obładowani byliśmy tak, że auta tarły podwoziami o drogę. A jechaliśmy: fiatami 126p, fiatem 125, wardburgiem i syreną. Wszyscy z przyczepkami...
Rozbili obozowisko nad jeziorem w Głusku, w Puszczy Nadnoteckiej, zbudowali latrynę, ustawili namiot wojskowy, w którym była kuchnia no i oczywiście sypialne namioty własne, a najczęściej pożyczone.
- Zbieraliśmy w lesie grzyby i jagody – opowiada dalej pani Maria. - sprzedawaliśmy je potem w punkcie skupu i dzięki temu mieliśmy pieniądze na zakupy w lokalnych sklepikach. Jak dorobiliśmy się tam znajomości – to były za to słodycze dla dzieci i alkohol dla pokrzepienia serc starszych. A pokrzepienie było bardzo potrzebne, bo bite dwa tygodnie lało. Co wieczór suszyliśmy rzeczy przy ognisku i grzaliśmy nogi wpatrujący się w piękne, gwieździsta niebo. - Jutro będzie już ładnie – ocenialiśmy, a budziło nas łomotanie wody w brezent namiotu. Dwa tygodnie wytrzymaliśmy! Mały deszcz uznawaliśmy za pogodny dzień... - śmieje się. - W następnych latach pogoda nas już nie zawiodła. To były cudowne wakacje...
- Znajomych z obozowiska traktowałem jak bliską rodzinę. Spotykaliśmy się prawie co roku, choć nie umawialiśmy się wcale. Te wakacje to całe moje dzieciństwo... - dopowiada pan Ryszard.
A pani Maria właśnie wróciła z Rodos. W środę zdecydowała, że leci na wakacje, a w piątek już była na wyspie...
Do ciepłych sockrajów
- Maluch miał kilkanaście miesięcy, ale i tak szwagier zalecał wziąć sporo części zamiennych. Pamiętam, że ciągle mi mówił, że kondensator muszę mieć. Nie wiedziałem po co, ale miałem oczywiście – śmieje się pan Tadeusz. - No więc jedziemy. Wielka waliza na dachu, druga między dziewczynkami z tyłu na kanapie. Mięso w słoikach, ogórki zalane do zakwaszenia dzień wcześniej, makaron, ryż, zupy itd. No i rzeczy na handel, bo tak radzili znajomi. Jedziemy! Na Węgry! I pod Rawiczem stanęliśmy. Ja oczywiście zacząłem od tego kondensatora, którego mi szwagier tak wtłukł do głowy. Auto ani drgnęło. Udało się znaleźć mechanika, który auto przyjął do warsztatu i wracamy do bloków. To była sobota, nikt naprawiać nie miał zamiaru. A od niedzieli mieliśmy zarezerwowany nocleg.
- W poniedziałek Tadek do mechanika, o piątej rano, pilnować naprawy, a ja z dziewczynkami pociągiem koło południa do Rawicza i czekamy... - opowiada pani Iza.
- Ze trzy godziny tam siedziały, zanim po nie przyjechałem, bo się okazało, że poszedł łańcuszek rozrządu, a ja grzebiąc z tym kondensatorem na dodatek spaliłem rozrusznik i do tego rozładował się akumulator. Wchodzę na ten dworzec, cały spocony i od smaru, a dziewczynki zaryczane – Tato, jedziemy na Węgry?! No jedziemy. I pojechaliśmy...
- Jak sardynki. W pełnym słońcu. Jak się zatrzymaliśmy na postój, zdjęłam torbę z nóg, bo położyć w czasie jazdy nie było jej gdzie, to okazało się, że byłam cała mokra – jakby mnie ktoś wodą oblał. Ale wtedy tak wyglądali wszyscy turyści z Polski. Noc nas zastała tuż za węgierską granicą. Z nikim nie mogliśmy się tam dogadać, noclegu nie udało się znaleźć, więc Tadek stanął po prostu w takim dobrze oświetlonym miejscu i posnęliśmy na jakieś trzy, cztery godziny. Budzimy się, świta, a my stoimy pod murem więziennym. Wieżyczki, strażnicy, druty... - śmieje się pani Iza.
- Żeby dopełnić maratonu dodam, że w Jugosławi zatrzymaliśmy się jeszcze na targu, żeby do tych wakacji dorobić – prycha pan Tadeusz. - W pełnym słońcu stałem w samo południe! Co? Ciuchy, drobiazgi. Zysk był taki sobie. A, pamiętam, że obowiązkowo z Budapesztu się wtedy swetry woziło. O połowę tańsze, niż u nas... Ludzie kupowali hurtowo, ale ja do handlu ręki nie miałem...
- To były piękne wakacje! I ten wybór lodów! U nas były dwa rodzaje, a tam – dziesiątki smaków. Dziewczynki dostawały oczopląsów... – uśmiecha się do wspomnień pani Iza. - A to ile dało się wcisnąć do malucha, dziś wydaje się po prostu nieprawdopodobne. Maluch wszystko zniósł... - śmieje się.
Dziś podróżują pociągami, albo samolotami. Podróże nowoczesnym autem uznali za bardzo męczące...
Do Włoch i dolce vita!
- To miały być wakacje życia. Wyprawa, jakiej nam wszyscy zazdrościli - jechaliśmy do Włoch na kemping! - opowiada pani Urszula, leszczynianka pracująca w Kościanie. - Nasza dwójka, znajomi ze Śmigla i Leszna. W Orbisie rzucili pięć biletów na kemping pod Florencją i pięć pod Wenecją. Wzięliśmy wszystkie.
Ale wyprawę obliczyli na prawie miesiąc.
- Miałam przepis od jednej babci, jak zaprawić mięso, by się nie zepsuło. Załatwiałam więc mięso, szynki, kiełbasy i smażyłam długo, a potem zalewałam smalcem i słoiki gotowałam trzy godziny. Mieliśmy dwie skrzynki takich słoików. A tam różne pieczyste, kiełbasy i litry smalcu. Finalnie starczyły dla sześciu osób na miesiąc! Ogórki dzień wcześniej zaprawiłam i akurat w Jugosławii były już ukiszone. Mieliśmy przez jakiegoś piekarza specjalnie pieczony i zapakowany w folię chleb – czterdzieści bochenków. Oczywiście pyry, włoszczyzna, cebula – no cała spiżarnia.
Z tyłu siedzenie było wystawione i w jego miejscu były dwie olbrzymie skrzynie pełne słoików. Na tym warzywa, chleby, rzeczy na handel, namiot, śpiwory, maszynka gazowa itd. Stos wieńczył karton, a w nim dziewięćdziesiąt jaj!
- Tylko dziesięć się zepsuło, choć upały były nieznośne – wyjaśnia. - Braliśmy ze sobą wszystko, bo przelicznik był zabójczy. Dolar kosztował 1200 złotych i we Włoszech za dolara kupić można było litr paliwa, mleka albo wody. Lody były tak drogie, że kupowaliśmy po jednej kulce. O! Kilogram pierwszych winogron kosztował cztery dolary. W gardle nam stawały... Sześć bułek kosztowało dolara.
W Jugosławi turyści stanęli na słynnym targu w Subotnicy. Handlowali srebrnymi łańcuszkami, ciuchami – co się komu udało załatwić. Chcieli mieć więcej dolarów.
- Trzy dni tam staliśmy. Pamiętam obozowisko rozbiliśmy koło takich czworaków – jak zawsze – auta wkoło a w środku na noc rozkładaliśmy materace i spaliśmy pod gołym niebem. I codziennie, na jednopalnikowej maszynce szykowało się pełnowymiarowy obiad – mięsko, pyry i jarzynka, ale tam dodatkowo regularnie na kolanku ciach, ciach, ciach kroiłyśmy świeżą sałatkę warzywną. Ogórki już się ukwasiły... Majonez kręciliśmy z jaj i oleju, pyry były, warzywka też się gotowało – śmieje się.
Na Węgrzech tankowali auta do pełna, żeby drogiego paliwa we Włoszech używać jak najmniej. We Włoszech spędzili tydzień na kempingu pod Florencją i tydzień pod Wenecją. Tam okazało się, że dla Polaków wyznaczony był specjalny sektor – w gorszym standardzie. Uprawiali tam LB – jak tłumaczy pani Urszula – leżenie bykiem przy basenie.
- To była wyprawa... Dodam jeszcze, że na cztery auta mieliśmy tylko jedną mapę, bo kupić jej nie było można, a nikt nie chciał pożyczyć. Jechaliśmy więc kolumną i tylko ci w pierwszym aucie wiedzieli dokąd – śmiech.
Pani Urszula właśnie wróciła z wakacji we Włoszech. Tym razem jednak w podróż zabrała tylko portfel i rzeczy osobiste.
- Organizatorzy nawet bilety do metra nam kupowali. Niczym nie trzeba było się martwić...
Na północ!
- Żartowałem, że gdyby jeden prom zatonął na Bałtyku, ten by się tak spienił, że na plaży można by się kąpać, jak w wannie. Tyle turyści mieli w bagażach poukrywanych kosmetyków i detergentów. Każda wycieczka to był biznes. Do Szwecji, Danii przemycało się wódkę i papierosy, a stamtąd taszczyło się proszki do prania, mydła, szampony... Byłem pilotem tych wycieczek, to wiem. Sam raczej nie handlowałem. Nie miałem do tego głowy. Jak mi coś raz rodzina dała, to przed wyjazdem rozdałem, bo jakoś nie umiałem sprzedać. Nie bawiłem się w to. Ale ludzie wozili walizkami. Jak im się oczywiście udało, bo celnicy trzepali...- opowiada pan Bogdan z Kościana.
Od lat sześćdziesiątych zwiedził całą Europę. Był nawet na Syberii.
- Pracowałem w redakcji i współpracowałem z benedyktynami w Lubiniu. Dzięki temu nie miałem kłopotów z wyjazdami. Paszport dostawałem bez większych problemów, a od braci w kieszeni miałem listy polecające do zaprzyjaźnionych domów zakonnych w Niemczech i Francji. Tam się zatrzymywałem. Ale pierwszy raz poza blokiem wschodni byłem w Szwecji i to na lewo – bez paszportu. Z kolegą - kapitanem - płynąłem statkiem, który się nagle zepsuł. Z nim popłynąłem na brzeg w sprawie pomocy. Najwyżej mnie nie wpuszczą – pomyślałem, ale nawet nie sprawdzali nam paszportów. Byłem wtedy w Szwecji kilka godzin i – pamiętam – po raz pierwszy byłem tam w kinie porno – śmieje się pan Bogdan.
Potem wiele razy bywał pilotem 2-3 dniowych wycieczek do krajów skandynawskich. Niemal wszyscy turyści parali się wtedy handlem.
- Nie było nas tam prawie na nic stać. Pamiętam, że w Kopenhadze chciało mi się pić i nie było mnie stać na coca-colę. Szukałem miejskich „pijawek” – dopowiada.
Potem fiatem 125 pojechał przez Czechy, Węgry i Rumunię. Jak wszędzie zachwycał się urodą miejsc i ludźmi.
- Ale już na granicy austriackiej obchodzono się z nami tak okropnie, że zawróciłem i przyznam szczerze, że nigdy więcej do Austrii już nie pojechałem. Jakieś kpiny, uśmiechy, przeszukiwanie całego auta. Okazywali nam swoją wyższość. Traktowali, jak jakichś przemytników – obrusza się. Dziś potrzeby poznawcze zaspokoić łatwo. Bez znajomości, wiz, paszportów wsiada się po prostu w auto i...
- Ale dziś jakoś tak wolę na Mazury pojechać do znajomych. Na Kaszuby... W Bieszczady... - wzdycha.
Wracając od pana Bogdana, w Śmiglu, spotykam rowerzystę – pana Jerzego z Krakowa. To jego czwarty dzień w trasie. Jedzie do rodziny pod Piłą, a potem kto wie, może nad morze.... Na bagażniku ma malutkie zawiniątko.
- Kurtka oddychająca, koszulka na zmianę, gacie, szczoteczka do zębów i portfel - wyjaśnia pan Jerzy. - Nic więcej nie biorę, bo po co. Jest tak ciepło, że jak sobie przepiorę rzeczy, to nawet w nocy przeschną. Jedzenie i picie kupuję, nocleg – jak się uda, ale zawsze pod dachem – czy to w schronisku, czy hoteliku, czy u jakichś dobrych ludzi, których spotkam. Zawsze tak jeżdżę – wyjaśnia, popija łykiem wody i zamienia się w coraz mniejszy punkt na drodze.
ALICJA MUENZBERG-CZUBAŁA
GK nr 30/2010
Zgłaszasz poniższy komentarz:
Ech, starych wspomnień czar. Było przaśnie, ale i... wspaniale