Magazyn koscian.net
2010-04-23Na spotkanie z ,,Kamiennym Strażnikiem’’ - cz. 1
Mogę rzec śmiało, iż moja przygoda z Andami rozpoczęła się zaraz po przeczytaniu ostatniej strony książki Wiktora Ostrowskiego pt. „Wyżej niż kondory”. Lektura ta pozwoliła mi odkryć w autorze nie tylko mój górski autorytet i wzór do naśladowania, ale również wzmogła pragnienie odwiedzenia rejonów ekspedycji andyjskich prowadzonych przez Polaków w latach 30tych ubiegłego wieku. Na ziszczenie mojego marzenia czekałem niemalże dekadę
Artykuł dedykuję Ewie Dominiak oraz mojemu szwagrowi Maciejowi za wysiłek, zaangażowanie i pomoc, które włożyli w mój bezpieczny powrót do domu po trzęsieniu Ziemi w Chile.
Od Korsyki po kontynent Południowej Ameryki
Gęsty śnieg, znikoma widoczność, betonowy schron. Na dobre utknęliśmy pod Monte Cinto (2706 m n.p.m.) w samym sercu Korsyki. Niesprzyjająca pogoda w początkowych dniach grudnia 2009 roku nakreśliła pesymistyczną wizję dalszej realizacji planu związanego z pokonaniem trasy GR20, która biegnie grzbietem górskim z północy na południe wyspy.
Dla zabicia nudy sprzątamy, pilnujemy ognia w kominku oraz gotujemy jedzenie. Po chwili w całym schronie rozbrzmiewa dzwonek mojego telefonu. Monotonię wykonywanych czynności przerwała mi Ewka - mój „człowiek od biletów”. Przekazana przez nią informacja o promocji lotu na trasie Londyn – Santiago de Chile bardzo mnie ucieszyła, termin wykupu biletu po stokroć jednak zaskoczył.
K: Czy dobrze zrozumiałem? Mam dziś zapłacić za bilet?
E: Tak, promocja dotyczy tylko dzisiejszego dnia.
Decyzję muszę podjąć natychmiast, gdyż oferta jest ważna tylko jeden dzień. Czekałem na ten telefon, a mimo to waham się. Niełatwo jest planować tak odległą przyszłość w chwili, gdy najbliższy poranek jest jednym wielkim znakiem zapytania a niespokojne myśli uparcie krążą wokół tego, co zastaniemy na grani po obfitych opadach śniegu. W głębi ducha rodzi się jednak we mnie przekonanie, że kolejny raz okazja może się nie trafić, więc po chwili namysłu ponownie sięgam po słuchawkę:
K: Ewa, decyduję się. Kupuj bilet.
E: Jesteś pewny???
K: Tak. Oto numer mojej karty…
Po kilku dniach byłem z powrotem w Polsce. Akcję górską zmuszeni zostaliśmy przerwać z powodu załamania pogody i olbrzymiego zagrożenia lawinowego. Na Korsykę postanawiam jednak wrócić innym razem, a energię poświęcam na zorganizowanie wyjazdu w zupełnie innym kierunku.
Wybór pada na leżący w Andach najwyższy szczyt Ameryki Południowej Aconcaguę (6962 m n.p.m.). Drugi na liście gór w Koronie Ziemi znajduje się na obszarze parku „Parque Provincial Aconcagua”, którego granice wytyczone są całkowicie na terenie Argentyny w prowincji Mendoza. Przez zdobywających góra pieszczotliwie została określona „Anką”, pomimo iż nazwa jest rodzaju męskiego i w języku Indian Keczua oznacza „Kamiennego Strażnika”. Szczyt nie jest trudny technicznie z alpinistycznego punktu widzenia, jednak wierzchołek dochodzący do nieomal siedmiu tysięcy metrów wysokości, huraganowe wiatry i towarzysząca im niska temperatura sprawiają, że zdobycie góry wymaga bardzo dobrej kondycji, wytrzymałości oraz poprawnie przeprowadzonego procesu aklimatyzacyjnego. O tym, że szczyt nie należy do banalnych mogą świadczyć prowadzone przez strażników parku rokrocznie statystyki, które potwierdzają jedynie 30% prób zakończonych sukcesem i osiągnięciem celu.
Wir przygotowań
Posiadałem bilet lotniczy w kieszeni i jasno obrany cel, którym było zdobycie szczytu Aconcagua. Pozostało tylko dograć „liczne szczegóły”.
Organizowanie wyprawy na własną rękę nie tylko sprawia ogromną satysfakcję, ale również przysparza wiele radości. Towarzyszące temu silne emocje wydobywają z nas pokłady pozytywnych cech takich jak determinacja, kreatywność, zaangażowanie oraz konsekwencja w dążeniu do obranego celu lub marzenia. Powodzenie wyjazdu, którego jesteśmy autorami i sami za niego odpowiadamy jest naznaczone szczególnym pierwiastkiem nieprzewidywalności, który niezmiennie towarzyszy w podróży w nieznane miejsca. I może właśnie dlatego czasami warto nie ulegać pokusie opłacenia wyjazdu przygotowanego przez biuro komercyjne a samemu zaangażować się w swój projekt marzeń. Ponoć to, co przygotujemy sami, dwa razy lepiej smakuje.
Ogromnym dylematem była decyzja przy wyborze wyjazdu w pojedynkę lub z przypadkową grupą osób udającą się w ten sam rejon co ja. Z uwagi na logistyczną stronę wyprawy (większa liczba namiotów niezbędna przy zakładaniu obozów, muły do transportu żywności i bagażu) rozsądek oraz pusta kieszeń podpowiadały, aby dołączyć do ekipy poznanej w Internecie. Jak pomyślałem tak uczyniłem kierując się zasadą „w kupie raźniej, w kupie taniej”. Zanim jednak na dobre dołączyłem do zespołu i osiągnąłem statut pełnoprawnego członka grupy „Aconcagua 2010” postanowiłem zabezpieczyć się deklaracją, że akcję prowadzimy wspólnie, lecz szczyt zdobywam w pojedynkę. Było to powodowane brakiem znajomości poszczególnych uczestników wraz z ich zachowaniami w ekstremalnych warunkach. Obawy moje opierałem na tym, że przeważająca liczba osób z zespołu nie posiadała doświadczenia z uprawianiem wspinaczki na tak dużych wysokościach. Muszę tutaj zaznaczyć, że wejście na szczyt (drogą normalną) nie wymaga specjalnych umiejętności alpinistycznych, więc akcję na miejscu mogłem prowadzić niezależnie od udziału partnera.
Przyszłość pokazała, że wybór wyjazdu z grupą okazał się słuszny, gdyż poznałem bardzo ciekawych ludzi z różnych zakątków Polski ogarniętych górską pasją. Wymierną korzyścią był podział kosztów przy wynajęciu mułów i zakupie żywności.
Sprzęt. Opis wyrazić można jednym zdaniem - zawsze go brakuje. Tradycją już nieomal się stało, że przed każdą wyprawą wykonuję telefon do Piotrka Fijałkowskiego z klubu STK Poznań w celu użyczenia namiotu szturmowego. Przez wszystkie lata wyjazdów mogłem liczyć zawsze na jego olbrzymią pomoc oraz przymykanie oczu przez zarząd klubu na to, że niezrzeszona osoba z taką częstotliwością eksploatuje klubowy sprzęt. Ten nieoceniony gest sympatii z ich strony w stosunku do mojej osoby sprawia, że nie muszę się troszczyć o namiot tylko mogę skupić się na innych rzeczach.
Pozostało do uzupełnienia parę drobiazgów, do których należał m.in. zakup ciepłych skarpet oraz rękawic puchowych. Dodatkowo też zaangażowałem mamę w drobne naprawy plecaka, który został uszkodzony na poprzednich wyprawach. Ponieważ stałem się oficjalnym członkiem wyprawy „Aconcagua 2010” to przypadł mi w udziale komplet bielizny termoaktywnej polskiej firmy STOOR, o którego sponsoring zadbała jedyna kobieta w naszym zespole – Agnieszka Wieczorek. Sprzęt miałem gotowy i skompletowany.
Początek przygody
1 lutego 2010. Lotnisko Ławica w Poznaniu. Maszyna odrywa się od ziemi - moja przygoda rozpoczyna się na dobre. Lot do Londynu jest obsługiwany przez tanie linie lotnicze, które przewidują jedynie 15 kg bagażu na osobę. Owe „utrudnienie” skutkuje tym, że siedzę w samolocie we wszystkich ciepłych rzeczach oraz w plastikowych butach z ocieplanym botkiem w środku. Nie jest to najprzyjemniejszy etap „wyjazdu życia”, jednak różnica 600 zł, którą musiałbym zapłacić za samolot rejsowy jest warta poświęcenia. Reasumując - aby wyjazd wyszedł naprawdę tanio, to trzeba się nieźle „napocić”.
Na podlondyńskim Stansted czeka na mnie, przybyły z Krakowa 10 min wcześniej, Marcin „Szuwar” Korczyński. Mimo, iż spotkanie „face to face” ma miejsce pierwszy raz w życiu to bez chwili wahania postanawiamy rozpocząć nasz pobyt w Londynie nie inaczej jak od wypicia znakomitego Guinness’a w jednym z pubów znajdujących się w hali odlotów.
Za każdym razem, gdy mam okazję delektować się tym ciemnym trunkiem, niezmiennie wspominam mój pobyt w Irlandii i spędzone tam wspaniałe chwile. Mam ogromny sentyment do tego piwa i darzę sympatią osoby, które potrafią zaserwować je z charakterystyczną czterolistną koniczynką na wierzchu gęstej, jasnej piany. Lotniskowy barman owej umiejętności wykonania kunsztownego wzoru nie posiadł, więc obyło się bez tradycyjnego napiwku.
Po paru godzinach rozmowy rozjeżdżamy się do wcześniej zorganizowanych noclegów: „Szuwar” udaje się do znajomej zamieszkałej w Cambridge, ja natomiast do mojej koleżanki Ewy zamieszkałej na stałe w Londynie. Trudy podróży wynagradzają mi wyśmienita kolacja i lampka wytrawnego wina, którymi podejmuje mnie niezwykle gościnna znajoma. Po zacnym posiłku biorę prysznic i szybko kładę się do snu.
Następnego dnia udaję się metrem na lotnisko Heathrow. Nie jest mi dane pożegnać Marcina przed jego odlotem, więc udaję się na swoją odprawę i po jakimś czasie lecę już samotnie do Madrytu. W stolicy Hiszpanii po raz kolejny „Szuwar” wychodzi mi naprzeciw, ponownie udajemy się na piwo - tym razem hiszpańskie. Ze zdumieniem odkrywamy niesamowitą rzecz - trasę do Santiago de Chile, liczącą 10682 km będziemy pokonywać dwoma oddzielnymi samolotami, które odlatują w odstępie… 15 minut. To nie jedyna przyuważona różnica. W samolocie „Szuwara” każdy z pasażerów ma telewizor w oparciu fotela, ja w swoim muszę wychylać szyję i wytężać wzrok do oddalonego o 6 metrów ekranu. Doskonale się tutaj sprawdza maksyma „Pan płaci, Pan ma”.
Po blisko 13 godzinach spokojnego lotu ląduję w chilijskim Santiago. Samolot „Szuwara” ma opóźnienie o kolejne trzy. Po kilkunastu minutach rozpoczyna się skrupulatna kontrola bagażowa. Jak się okazuje ma ona na celu m.in. zapobieżenie wwiezieniu na teren Chile żywności pochodzenia europejskiego. Chilijczycy chroniąc swoją florę i faunę wprowadzili restrykcyjne przepisy zabraniające przywożenia do ich kraju produktów takich jak m.in. sery, mleko, miód, mięso, owoce, kwiaty itp. Przed opuszczeniem lotniska trzeba wypełnić oświadczenie o posiadanych, zakazanych produktach. Nie mam wyjścia – w pospiechu konsumuję bułki ze schabowym, pamiętającym jeszcze polską ziemię a w stosownej rubryce zaznaczam, że posiadam w swoim arsenale nielegalnych rzeczy suszone, kirgiskie pomidory. Podchodzę do miejsca kontroli obserwując uginające się od zarekwirowanych towarów półki i zastanawiam się jaki to do licha może mieć wpływ na tutejszą przyrodę. Celnicy są w moim wypadku równie bezlitośni, co w przypadku innych osób i na nic zdają się tłumaczenia, że suszone pomidory posłużą mi do przyprawienia zupy w górach. Warzywa lądują w koszu. Ryż oszczędzają. W końcu po tym teatrzyku przekraczam drzwi holu głównego. Jestem w Ameryce Południowej w Chile….
Koniec części pierwszej
Krzysztof Rąglewski
O autorze
Krzysztof Rąglewski – ur. 16.02.1980r w Kościanie. Absolwent Kościańskiego LO im. Oskara Kolberga oraz Politechniki Poznańskiej na kierunku Budownictwo Lądowe. Z zawodu inżynier budownictwa z zamiłowania alpinista i podróżnik. Zamieszkały na stałe w Kościanie.
DOTYCHCZASOWE OSIĄGNIĘCIA
- Aconcagua (6962 m) – Andy – Argentyna
- Pik Lenina (7134 m) – Pamir – Kirgizja – do wys. 6300m
- Pik Razdielnia (6130 m) – Pamir - Kirgizja
- Elbrus (5642 m) – Kaukaz – Rosja
- Cerro Bonete (5006 m) – Andy - Argentyna
- Mount Blanc (4807 m) - Alpy – Francja
- Matterhorn (4478 m) – Alpy – Szwajcaria
- Jungfrau (4158 m) – Alpy – Szwajcaria
- Jebel Toubkal (4167 m) - Atlas Wysoki - Maroko
- Monch (4107 m) – Alpy – Szwajcaria
- Grossglockner (3798 m) - Alpy - Austria
- Pic de Aneto (3404 m) – Pireneje – Hiszpania
- Monte Perdido (3355 m) – Pireneje – Hiszpania
- Vignemale (3298 m) – Pireneje – Francja/Hiszpania
- Gran Fache (3005 m) – Pireneje – Hiszpania/Francja
- Zugspitze (2962 m) - Alpy – Niemcy
- Musała (2925 m) – Riła – Bułgaria
- Puig Carlit (2921 m) – Pireneje – Francja
- Olimp (2917 m) - Masyw Olimpu – Grecja
- Midi d’Ossau (2884 m) – Pireneje – Francja
- Canigou (2785 m) – Pireneje – Francja
- Moldovanu (2544 m) oraz Negoiu (2535 m) – Góry Fogarskie – Rumunia
- Pic d’Anie (2507 m) – Pireneje – Francja
- Picos de Europa - Hiszpania
- Botev ( 2376 m) - Stara Płanina - Bułgaria
- Ben Nevis (1344 m) – Highland – Szkocja
Inne osiągnięcia:
Rekord życiowy w maratonie (X Poznań Maraton): 3:51:06 – ustanowiony bez treningu
Rekord życiowy w półmaratonie (V Kościański Półmaraton): 1:46:07 – ustanowiony bez treningu
Samotny trawers Pirenejów drogą HRP od morza do Oceanu – 34 dni 9 h – dystans 800 km
Zgłaszasz poniższy komentarz:
Podziwiam pasję