Magazyn koscian.net
2008-05-27Jak zostałem malarzem
- Lubię Kościan. I pejzaż wokół miasta – to coś wspaniałego! Trzeba patrzeć uważnie, bo to miasto potrafi zaskoczyć. Czasami przebiegamy koło rzeczy, które są fascynujące – mówi plastyk Grzegorz Pawlak, którego Kościan inspiruje od wielu lat
- Mieliśmy w szkole teatr. Nazywał się Szach. Tak się śmiesznie złożyło, że ci, co grali na scenie, zostali aktorami, tekściarz został poetą, ten kto podkładał muzykę – jest muzykiem, a ja robiłem scenografię i zostałem plastykiem. To liceum dało nam kopa na całe życie – wspomina.
Chodził też na zajęcia kółka plastycznego prowadzone przez Wawrzyńca Rąglewskiego – nauczyciela pasjonata, który popołudniami poświęcał uczniom swój prywatny czas. Na początek pokazał im, że nie można rysować na kartkach od zeszytu, że trzeba powyrzucać wszystkie twarde ołówki i gumki, że warto spróbować rysowania węglem, że trzeba sobie znaleźć koleżankę, która by popozowała, a jeśli się nie ma koleżanki, to przywiązać dziadka do krzesła. Grzegorzowi Pawlakowi dziadek bardzo chętnie pozował. Rozwijał swoje zainteresowanie plastyką; sprawiało mu to wielką frajdę, ale nie uważał się za zbyt zdolnego i nie wiązał ze swoją pasją życiowych planów.
Nawet dziś twierdzi, że dostał się na studia plastyczne przez przypadek. Kilka razy zdawał na Politechnikę. Kiedy próbował się na nią dostać po raz trzeci, podszedł też do egzaminów na Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Pięknych w Poznaniu, ale wydawało mu się, że na przyjęcie nie ma szans. A jednak mu się udało. I – jak na ironię – tym razem dostał się też na Politechnikę. Wybrał plastykę. Na Politechnice byli zdziwieni, że tak długo starał się o przyjęcie, a teraz odbiera papiery.
Skończył studia w nieciekawym okresie, w 1982 roku.
- To była makabra. Zostałem sam. Wróciłem do Kościana i zająłem się tylko malowaniem. Woziłem prace do galerii do Poznania. Od czasu do czasu coś sprzedałem, ale to starczało raptem na mleko i chleb. Jakoś bym się z tego utrzymał, gdybym był sam. Żona miała tyle wyrozumiałości i cierpliwości, że dopóki się nie załapałem na prace wydawnicze i nie zacząłem trochę zarabiać, to ona utrzymywała dom. Było raczej buro i ponuro. Niewiele się działo, prawdę mówiąc nic, tragedia. Był stan wojenny. Więc zająłem się malowaniem – opowiada Grzegorz Pawlak.
Mimo różnych nacisków nie zostawił malowania. Jeździł na plenery. Miał kontakt z innymi twórcami. Brał udział w wystawach, w konkursach malarskich. Udało mu się przebić, choć jakiś czas to trwało, ale początki nigdy nie są łatwe, a wtedy były szczególnie trudne ze względu na otoczenie, w którym nic się nie działo. Miał mniej możliwości niż twórcy, którzy dzisiaj zaczynają, dla których Europa jest otwarta i którzy już na studiach zdobywają więcej kontaktów. Kiedy on studiował, wyjeżdżali ci, którzy mieli rodzinne kontakty. Tacy jak on musieli liczyć tylko na siebie. Tylko to, jak trudno się przebić i utrzymać z czystej sztuki, nie zmieniło się na przestrzeni lat. Jeśli maluje się z myślą o tym, żeby coś sprzedać, często zaczyna się pracować z myślą o potencjalnym nabywcy. I Grzegorz Pawlak też często wstawiał z tego powodu do galerii kwiatki albo jakiś pejzażyk.
Później pojawiły się prace wydawnicze i krąg zleceń zaczął się poszerzać. Zaczął zarabiać i sytuacja się trochę zmieniła. Mógł się utrzymać z działalności twórczej. Nigdy nie pracował na etacie, co jest ewenementem, bo jego koledzy w większości uczą w liceach plastycznych albo pracują w bibliotekach. Przygotowywał dużo prac dla muzeum kościańskiego. Współpracował z „Wiadomościami Kościańskimi”, z autorami książek historycznych. W 1988-89 roku zaczął robić reklamy, wtedy jeszcze bez komputera. Potem przyszła pora na to, żeby zająć się grafiką komputerową. Nadal robi okładki książek, ilustracje, foldery. Współpracuje z drukarnią. Trochę prac – afisze, plakaty, a czasami też widoki zamawia u niego miasto. Robi również etykietki dla firm. Ważne są także zamówienia z zewnątrz, spoza Kościana.
- Z grafiki można żyć – ocenia – ale nie z czystego malarstwa. Z czystego malarstwa w Polsce żyje w tej chwili paru ludzi. Ale jeżeli się patrzy poprzez wieki, artyści cały czas tak żyli. Kiedyś artyści nie mieli się za wielkich twórców, tylko za rzemieślników. Dawni malarze holenderscy nie brali się za pracę, dopóki nie było zamówienia i nie była wpłacona zaliczka, bo byli rzemieślnikami i wykonywali po prostu swoją pracę tak, jak potrafili najlepiej.
Stara się, żeby praca nad reklamami i innymi zamówieniami jednak była dla niego twórczym zajęciem.
- Dużo zależy tutaj od klienta. Jeżeli jest otwarty, to wtedy jest fajnie i można coś zrobić. Pojedynczy klienci oczekują, żeby czymś ich zaskoczyć. Natomiast w większości przypadków klienci sami wiedzą czego oczekują i w zasadzie człowiek czuje się jak wykonawca cudzych pomysłów. Praca nad okładkami książek jest bardzo twórcza, można przy niej zaszaleć. Natomiast etykietki czy niektóre afisze… Ale wiadomo, że etykietka ma swoje wymagania.
W wolnych chwilach schodzi do pracowni i maluje tylko dla siebie. Jest szczęśliwy, że robi to, co go bawi, a żyje z czegoś innego. Chociaż tych wolnych chwil na zejście do pracowni ma, niestety, zbyt mało. Prace zarobkowe zajmują za dużo czasu, brakuje go na to, żeby malować w spokoju. Ale kiedy już czas się znajdzie, malowanie staje się świetnym wytchnieniem od pracy.
Jego obrazy znajdują się w zbiorach muzeów w Kościanie, Grabonogu i Lesznie. Zdobią też budynki PKO BP i Urzędu Skarbowego w Kościanie. Prace autora - grafiki w formie wielkoformatowych wydruków, można też oglądać u optyka na ulicy Wrocławskiej. Zdobią również prywatne mieszkania kolekcjonerów w kraju i za granicą.
Pytany o inspiracje, odpowiada spontanicznie:
- Przede wszystkim światło! Kiedyś inspirowała mnie jesień, ze swoim smutkiem i barwami, ale już mi się przejadła. Teraz wiosna, lato upalne.
Kiedy artysta zaczyna coś robić w swojej pracowni, ludzie z zaciekawieniem zaglądają mu przez ramię na sztalugę. A kiedy pracuje w plenerze, niektórzy przechodnie dzielą się z nim czasem zaskakującymi, ale zawsze ciekawymi uwagami na temat jego prac.
- Niektórzy ludzie przystają i zaczynają na pewne rzeczy patrzeć inaczej. Mówią: „O, tyle razy tędy chodziłem i nigdy tego nie widziałem”. Kiedy człowiek biega po Kościanie, to widzi tylko chodnik i witryny sklepów. Ale kiedy ma trochę czasu, żeby się przejść i porozglądać, może trafić w miejsca, w których nigdy nie był. Rzadko nam się to zdarza, bo życie jest takie zabiegane. Okolice miasta są bardzo fajne, krajobraz jest taki zmienny. Inna sprawa, że niektóre miejsca są strasznie zaniedbane. Wystarczy wejść na Rynek. Zaraz po wojnie jakiś miejscowy działacz poobtłukiwał gzymsy niektórych kamieniczek i zrobił z tych kamienic klocki; to jest makabra – mówi i zaczyna wspominać dawny wygląd niektórych miejsc: ulicę Surzyńskiego zadrzewioną i z ogródkami przed domami, Aleje Kościuszki i Dworcawą wyłożone czerwonym klinkierem, dzięki któremu aleja lipowa kwitła na czerwono, a to nadawało miastu zupełnie inny charakter. Potem dodaje, że nie powinno się jeszcze bardziej niszczyć miasta, pozbawiać go takich miejsc i stawiać blokowisk. I stwierdza, że dla niego jest to jednak dobre miejsce do życia. – Lubię Kościan przede wszystkim za Planty, za tę zieleń, za to, że można sobie tam wyjść i zobaczyć żaby, kaczki. Za to niespieszne życie. Kościan potrafi zainspirować. (aw)
GK 21/2008
Zgłaszasz poniższy komentarz:
A może by tak pokazać nam jakiś oraz artysty? Bo na azie to jak gadnaie o plastyce przez radio :)