Magazyn koscian.net
05 lipca 2012O Marku, „Maciejce” i wizycie w raju
- Dzień, czy noc, to nie ma takiego znaczenia jak tu, w mieście, w kraju, w rodzinie... Zmienia się perspektywa i jest dużo czasu na myślenie – wspomina pan Marek swoją wyprawę dookoła świata, podczas której zobaczył Raj
Za bramą domu przy Mickiewicza 1 w Śmiglu czas zwalnia swój bieg. Stara kamienica z przepięknym architektonicznie zabudowanym, drewnianym balkonem, z którego podziwiać można panoramę Śmigla. Przez pokój pełen starych mebli i fotografii prowadzi nas w to przytulne miejsce Marek Stachowiak.
- W tym domu się urodziłem, dokładnie w tym pokoju... - uśmiecha się.
Ze zdjęć na ścianach patrzy na nas pradziadek Mateusz z małżonką i dziadek Maksymilian Stachowiak. –Dziadka rozstrzelano pod śmigielską apteką w 1939 – wyjaśnia gospodarz. Nad stołem lampa korespondująca z meblami, która jednak nie cieszy pana Marka. Pamięta tę gazową, która teraz na strychu czeka na renowację – Gdy już odzyska dawną świetność, będę musiał pertraktować z żoną, by zgodziła się na jej powrót w pierwotne miejsce. Hanka wolałaby zapewne remont w kierunku „funkcjonalnej nowoczesności”, a nie zagracanie pomieszczeń starociami - mówi, a uśmiech nie schodzi z jego twarzy. - Jest bardziej praktyczna. A przy trójce wnucząt, którymi często się opiekujemy, na pierwszym miejscu stawia komfort, przestronność i bezpieczeństwo mieszkania, nie zaś sentyment swojego męża do staroci. Ale i tak jest bardzo tolerancyjna. Przecież mój „rejs życia” zapewne wiele musiał ją kosztować – dodaje już na poważnie.
- Tak. Bardzo wiele. Centralnego nie mamy do dzisiaj! - śmieje się Hanna Stachowiak.
Żeglarskie początki
W czasach studenckich żeglował trochę po mazurskich jeziorach. W eskapadach uczestniczyła też przyszła żona.
- Nie mogę powiedzieć, żeby Hania nie lubiła tych wypraw. Jednak nie połknęła bakcyla tak mocno jak ja...
Po Mazurach przyszedł czas na rejsy po Bałtyku. Później był ślub Hanki i Marka, przed którym wyznał żonie, że oprócz niej kocha także morze i prosił aby nigdy pomiędzy nimi nie stawała. I tak jest – jak zapewnia – od 1974 roku. Później dom, dzieci, praca. Morskie rejsy zastąpiły kajakowe spływy.
- W 1994 „przeprosiłem się” z kajakiem – mówi. - Wcześniej każda jednostka pływająca, do której wsiadałem musiała mieć żagiel. Przekonała mnie piękna rzeka Piława, urokliwa Brda, ale przede wszystkim fakt, że w spływie można było uczestniczyć rodzinnie.
W 1999 roku znów zapachniało morzem. Odezwał się kolega ze studiów, bydgoszczanin Lechu Jurdziński.
- Mówił, że „kroi się” ciekawy rejs po Morzu Śródziemnym, że jest okazja... I czy się na to piszę? Byłem „na tak”.
Siedemnastego kwietnia 1999 śmigielanin był na morzu. Tuż po tym rejsie wypłynął w kolejny.
- Start z Genui, potem Korsyka, Elba. Taki niedokończony „Szlak Napoleoński” można powiedzieć. To były gorące rejsy dla kogoś, kto znał do tej pory tylko zimny Bałtyk.
Maciej od „Maciejki”
Gdyby nie Maciej Rosochowicz, śmigielanin nie spełniłby swoich żeglarskich marzeń. Maciej od czasu do czasu odwiedza Polskę. Wpada do przyjaciół w Lesznie i do rodzinnego Poznania, który opuścił wraz z żoną i trójką malutkich dzieci w 1987 roku. Dotarli wówczas do Meksyku, by stamtąd, przez „zieloną granicę” przedostać się do USA.
- Jego najmłodsze dziecko miało wówczas pół roku! To dopiero ciekawy człowiek. Jego historię już wykorzystano jako materiał dziennikarski, choć moim zdaniem historia Macieja to materiał na książkę. On miał zawsze „fioła” na punkcie żeglowania, był bardzo zacięty i zdeterminowany... Całym sobą dążył do realizacji swojego celu, nie zaniedbując jednak rodziny.
Dzięki żeglarskim kontaktom Rosochowiczowie osiedli na Florydzie. Maciej parał się różnymi zajęciami. Od rozwożenia pizzy, poprzez firmę zajmującą się pielęgnacją trawników i terenów zielonych do własnej firmy zajmującej się naprawianiem i przeprowadzaniem jachtów. W dni robocze zarabiał na życie, a w weekendy, przez siedem lat budował swój własny jacht - „Maciejkę”.
Śladami Josha Slocuma
Kadłub „Maciejki” Rosochowicz budował podobnie jak Kanadyjczyk Joshua Slocum swojego słynnego „Spray’a”. 11-metrowa łódź rybacka typu jol - sprawdziła się pod koniec XIX wieku, kiedy to Slocum samodzielnie okrążył nią świat. Różnice między „Sprayem”, a „Maciejką” były dwie: jacht Rosochowicza miał dwa maszty i był o trzy metry dłuższy. W 1997 jacht został zwodowany. W rejs dookoła świata wypłynął dziesięć lat później.
Wyprawę rozpoczął na Florydzie, następnie przez Kanał Panamski, Wyspy Galapagos, Markizy, archipelagi Pacyfiku dotarł do Brisbane w północno-wschodniej Australii. Tam wyciągnął „Maciejkę” na ląd, aby przeczekać czas huraganów i wrócił na Florydę.
- Bo to co Maćka charakteryzuje, to unikanie zbędnego ryzyka – wyjaśnia Stachowiak i zaraz dodaje, że przy tej całej „asekuracji” jest on bodaj jedynym człowiekiem, który opłynął świat chorując na zaawansowaną insulinozależną cukrzycę. - Przez cały rejs, z dokładnością szwajcarskiego zegarka, co dwanaście godzin, nasz kapitan robił sobie zastrzyki w brzuch. Niesamowity gość...
Wykorzystując przerwę w rejsie Rosochowicz przyleciał do Polski i spotkał się ze Stachowiakiem. Zaproponował aby śmigielanin kontynuował z nim rozpoczętą wyprawę dookoła globu śladami Josha Slocuma.
- Żona powiedziała: płyń! A mnie dopadły wątpliwości... – zwierza się pan Marek. - Niemłody już jestem i do tego kłopot z kręgosłupem. Moje najdłuższe rejsy trwały co najwyżej miesiąc...
W międzyczasie do załogi dołączył Lech Jurdziński, co przekonało Stachowiaka. W maju 2009 roku trzyosobowa załoga wyruszyła na „Maciejce” śladami Slocuma.
Telefon na bezludnej wyspie
Płynęli i chłonęli wrażenia.
- Doba miała zupełnie inny rytm – opowiada. - Dzień, czy noc, to nie ma takiego znaczenia jak tu, w mieście, w kraju, w rodzinie... Zmienia się perspektywa i jest dużo czasu na myślenie. Na naszym jachcie nie trzeba było gonić nikogo do roboty. Wszystko wychodziło naturalnie.
Żeglowanie jachtem, który jest praktycznie samosterowny, to wielka frajda.
- Maciej mawiał, że jak się dobrze żagle ustawi, to można płynąć bez dotykania steru dzień po dniu. Doświadczyliśmy tego.
I tak trzej żeglarze płynęli niebezpiecznym i pięknym akwenem między wielką rafą koralową, a lądem. Potem przez niebezpieczną Cieśninę Torresa, zawinęli do Darwin w północnej Australii i popłynęli na Ocean Indyjski.
- Na Indyjskim „pobujało” nami dość znacznie. To są zdradliwe wody. Fale na sześć, siedem metrów, a na zdjęciach wyszły płasko...
Następnie odwiedzili Wyspy Kokosowe i Mauritius.
- Wiem już jak wygląda Raj – śmieje się pan Marek. - Zdjęcia nie oddają cudowności tego miejsca. Przy wysepce, do której dopłynęliśmy nie było żadnej przystani. Staliśmy na kotwicy. Jak się okazało wyspa była bezludna, odwiedzana jedynie w weekendy przez mieszkańców pobliskich wysepek. Traktowali ją jak park piknikowy. Za naszej bytności był to ląd bezludny, ale z budką telefoniczną. Bez przeszkód dodzwoniłem się do Hanki w Śmiglu.
Opuszczają Raj, pokonują niebezpieczny Przylądek Dobrej Nadziei i robią „skok” przez Atlantyk. Płyną wzdłuż Ameryki Południowej do domu, czyli na Florydę.
Dziesięć lat za krótko
W jednym z portów spotkali Kurta, Niemca, który Niemcem być nie chciał i dlatego pływał pod hiszpańską banderą. Dziarski siedemdziesięciopięciolatek bujał się na falach od ponad dwudziestu lat, z czego od ośmiu z kolejną żoną. Aktualna wybranka jego serca miała trzydzieści pięć lat. Kurt, człowiek towarzyski i sympatyczny, czas spędzony na morzach i oceanach poświęcał na pisanie piosenek. Kolegom z Polski wręczył nawet płyty z wykonywanymi przez siebie utworami.
- On i jego załogantka, poruszają się po akwenach niespiesznie, zawijając do tych miejsc, do których zawinąć mają ochotę. Taki Kurta sposób na życie.
Cała załoga „Maciejki” zgodnie stwierdziła, że nie dość, że ich rejs odbył się dwadzieścia lat za późno – wszyscy panowie przekroczyli sześćdziesiątkę – to przede wszystkim trwał dziesięć lat za krótko. Mimo to na pana Marka wyprawa miała zbawienny wpływ - przestał go boleć kręgosłup.
- Dolegliwości odezwały się dopiero trzy miesiące po powrocie. Może czas na kolejny rejs?
Marek Stachowiak kończy opowieść, której po raz kolejny, z zainteresowaniem przysłuchuje się dziesięcioletnia wnuczka Majka, która wróciła właśnie ze szkoły.
- I co, mąż nie zanudził? - z kuchni dochodzi pytanie żony. - Ach tam, takie pływanie... Trzech facetów na pokładzie, straszna nuda. Ja bym popłynęła, ale na takich zasadach jak to czynił „Hiszpan” Kurt – śmieje się. - W takim pływaniu to ja widzę sens i urok.
– I jak tu nie tęsknić za domem? - pyta śmigielski żeglarz
MALWINA WIZERKANIUK
26/2012
Zgłaszasz poniższy komentarz:
... GDZIE TA KEJA. DZIE JEST TEN JACHT.....