Magazyn koscian.net
2008-04-23Podróż za jeden uśmiech
Rodzina Grażyny, Andrzeja i Jędrzeja Weberów z Kościana od wielu lat wolny czas spędza w kajakach. Mają już za sobą setki przepłyniętych kilometrów. Andrzej i Jędrzej zdobyli tytuł Podróżnika Roku 2007 w organizowanym przez miesięcznik ,,Podróże’’ konkursie ,,Podróżnik Roku – Zrealizowane Marzenia’’ za 660 km rodzinny spływ kajakowy po Wiśle.
Andrzej, ojciec, zainspirowany przygodami Poldka i Dudusia z filmu „Podróż za jeden uśmiech”, postanowił zabrać swojego 16-letniego syna na spływ kajakowy. Celem podróży było pokonanie 950 km z Krakowa do Gdańska. Była to ich najdłuższa i z pewnością najcięższa podróż z dotychczasowych. I mimo że wyprawa zakończyła się na Zalewie Włocławskim, po przepłynięciu 660 km, przeżyli razem niezapomniane chwile.- Na pomysł wyprawy wpadł tata, moja rola ograniczała się do machania wiosłem. To była najdłuższa i najcięższa z dotychczasowych naszych podróży kajakiem. Szesnaście dni spędzonych razem pozwoliło nam wzmocnić więzi rodzinne i poznać trochę historii – mówi Jędrzej Weber, uczeń kościańskiego ,,Kolberga’’.
- Mniej się kłócimy – dodaje tata Andrzej, na co dzień nauczyciel wuefu w śmigielskim zespole szkół. - Razem spędziliśmy szesnaście dni. Byliśmy skazani na siebie. Praktycznie nie spotykaliśmy nikogo, bo na rzece jest pusto, tylko, gdy szliśmy na zakupy. Po drodze napotkaliśmy dwa kajaki.
W podróż po Wiśle ruszyli 23 czerwca. Do Oświęcimia dojechali samochodem. Kajaki spuścili na wodę w okolicach Bierunia. Planowali pokonanie 950 km trasy z Krakowa do Gdańska. Liczyli, że dziennie przepłyną 50 km. - Nasza średnia była nawet lepsza niż te wyliczone pięćdziesiąt kilometrów, bo robiliśmy dziennie od 36 do 70 kilometrów. Aż do nieszczęsnego Zalewu Włocławskiego. Zresztą Wisła płynie dosyć szybko, ma wartki nurt, a przy wspomaganiu wiosłem płynie się jeszcze szybciej. Z nudów liczyliśmy nawet naszą prędkość, co umożliwiały słupy kilometrowe – zdradza wuefista, wyliczając, że rozwijali średnią prędkość od 10 do 12 km/h, a na kilometr uderzali 444 razy wiosłami o wodę.
Zanim ruszyli w drogę, głowa rodziny Weberów przestudiowała przewodniki po Wiśle i albumy fotograficzne. - Niestety, stare z lat 70-tych, na których nie było zalewów ani śluz, bo nowych wciąż nie wydano. Byłem zaskoczony, że na Wiśle są w ogóle śluzy – przyznaje pan Andrzej.
Namioty rozbijali na łachach wiślanych, których piasek przypominał ten z nadmorskich plaż. Po pobudce około godz. 8-9 wyruszali na szlak. Wiosłowali aż do godz. 20-21. Po drodze zjadali tylko jeden ciepły posiłek - zupę z paczki. - Za to snickersów zjedliśmy aż setkę – zdradza, zapewniając, że słodycze dawały im niezłą energię do wiosłowania. – Przed wyjazdem zrobiliśmy zakupy w supermarkecie, a po drodze parę razy kupiliśmy chleb, wodę pitną.
Cały ekwipunek – namiot, śpiwory, butla gazowa, garnki, ubrania i zapasy ważące kilkanaście kilogramów - swobodnie zmieściły się w luku bagażowym 5,80-metrowego kajaka. Kąpali się w dopływach Wisły, bo – jak zapewniają obaj kajakarze – królowa polskich rzek jest przepiękna, choć niestety, brudna. - Najpiękniejsze, nieuregulowane odcinki są w okolicach Zawichostu, Kazimierza Dolnego. Ta ilość wysp, łachów piaszczystych, zatopionych korzeni i wystających kamieni, to jest prawdziwy klimat tej rzeki – wylicza kajakarz z Kościana. – Napotkaliśmy przed Warszawą plażę nudystów, a na jednej z łach wiślanych rozgrywano turniej piłki nożnej. W pewnym momencie Wisła się tak rozlewa, że drugiego końca nie widać. Szlak wytyczony jest wiechami albo tyczkami.
Na 16-dniowy spływ wydali niewiele ponad tysiąc złotych. Większość kosztów pochłonął transport kajaka z Kościana do Oświęcimia i z Włocławka do Kościana. Pan Andrzej prowadził intymny dziennik podróży. Wpisu o kryzysach w nim nie ma. - Mocnego kryzysu nie przypominam sobie, choć zdarzyło się, że Jędrka bolały ręce. Jeden dzień nie wiosłował. Wypoczywał czytając – uchyla rąbka tajemnicy pan Andrzej. Przez dwa tygodnie spływu mieli wiatr w plecy. Za Płockiem zaczęło solidnie padać i wiać, a na Wiśle pojawiła się spora fala. Postanowili więc przeczekać. Gdy się nieco uspokoiło ruszyli w drogę. Udało się im przepłynąć zaledwie 15 km. - Woda wlewała się do środka, mimo fartuchów, które mieliśmy – relacjonuje Andrzej Weber. – Postanowiliśmy zostać. Czekaliśmy jeden dzień, ale nie przestało wiać i lać. Pogoda była naprawdę paskudna. Następnego dnia postanowiliśmy znów spróbować. Upłynęliśmy pięć kilometrów, woda zaczęła się wlewać do kajaka. Czułem w pewnym momencie, że siedzę w wodzie. Zgubiłem najpierw pojemnik do wylewania wody, za chwilę wiatr porwał mi czapkę. Płynęliśmy bezpiecznie blisko brzegu, ale w tych miejscach jest większa fala. Boczna fala utrudniała wiosłowanie. Nie chcieliśmy wypływać na środek rzeki. Postanowiliśmy dobić do brzegu, ale nie byliśmy w stanie utrzymać kajaka. Wysiedliśmy z niego i zaczęliśmy wyrzucać ze środka co się dało. Zalaliśmy go wodą i odwróciliśmy, po czym się okazało, że nie mamy klapy bagażowej, palnika do butli, garnków, mojego prawego buta, ale co ciekawe namiot był suchy i rzeczy na zmianę też. Ewakuowaliśmy się w dość nieszczęśliwym miejscu, przy osuwających się skarpach. Musieliśmy przeciągnąć kajak kilkaset metrów, by wyjść na brzeg. Tam przenocowaliśmy, a następnego dnia zatelefonowaliśmy do domu, by nas odebrali.
Podróż przerwali na Zalewie Włocławskim, po przepłynięciu 660 km. Wrócili do domu 8 lipca, po 16 dniach wiosłowania. W czasie spływu po Wiśle mieli kilka zabawnych i niesamowitych przygód. Pewnego wieczoru do Weberów, siedzących wieczorem przy ognisku, zaczął podchodzić lis. - Podbiegał i wracał. Chyba był wściekły. Zaczęliśmy rzucać w niego patykami, a potem żagwiami. Pomogło, ale rano okazało się, że buszował wokół kajaka. Wyglądało jakby chciał go wyciągnąć, zabrać ze sobą. Na łachach jest niewiele śladów, więc dokładnie było widać, że lis obszedł kajak dookoła, próbował się dostać do luku bagażowego, gdzie schowaliśmy jedzenie, a później wyciągnął cumę i próbował ciągnąć. To nas właśnie zbudziło – opowiada Andrzej Weber, precyzując, że wszystko to działo się około czwartej nad ranem.
*** Małżonkowie Grażyna i Andrzej Weberowie pływają razem od wielu lat. Zaczęli ponad 20 lat temu. Z synem zaliczyli już 16 spływów. Na pierwszy w trójkę – po Baryczy - ruszyli, gdy Jędrzej miał 6 lat. - Wówczas Jędrek siedział w kajaku pomiędzy nami. Troszeczkę się nudził – wspomina Andrzej Weber, dodając, że na drugi spływ wyruszyli już dwoma kajakami – Jędrek z tatą, mama z psem cocker spanielem. - Kiedyś wzięliśmy naszego psa na spływ Obrą, a po drodze był rezerwat ptactwa, trzeba go było trzymać, bo instynkt kazał mu gonić te kaczki – przypomina z uśmiechem małżonka. Pływają na krótkich i długich dystansach. Mają na swoim koncie trasy 8-, 9-dniowe, ale i jednodniowe. Na krótsze trasy zabierają ze sobą obrus, butelkę dobrego wina i kieliszki. Pływali już m.in. na Pomorzu Zachodnim - Wdzie, Brdzie, Gwdzie, Drawie, po Mazurach - Czarnej Hańczy, Rozpudzie, Krutyni, a także Wielkopolsce - Warcie. Wiosłowali też w bliższej okolicy, m.in. Szlakiem Konwaliowym, Kanałem Obry. Co roku do kajakowych zdobyczy dokładają jedną lub dwie rzeki.
Nieopodal domu Weberów płynie Kanał Obry, którym można przepłynąć do Rogalinka albo do Skwierzyny. Szlak Obry - o czym wie niewielu - jest jednym z najpiękniejszych w Polsce. - Zostaliśmy ,,zainfekowani’’ przez naszych znajomych, państwa Dębniaków i Józefowiczów. To właśnie oni zaprosili nas na pierwszy spływ. Do dzisiaj raz w roku wypływamy na wspólny spływ, a oprócz tego my sami pływamy rodzinnie – mówi pan Andrzej. Zaczęli pływać na składanych kajakach z brezentem i drewnianym ożebrowaniem. Po kilku latach spływów miały już mnóstwo łat i wypisane ręką Jędrka wszystkie rzeki, po których przepłynęli. W domu został im ponad 20-letni niemiecki Koliber. - Mówią, że to kajaki z duszą, ale prawdę powiedziawszy mam już dość tej duszy – przyznaje kościaniak. Teraz Weberowie pływają na plastikowych kajakach. - W 1997 roku, płynąc Baryczą, nie mieliśmy świadomości, że jest powódź, że Wrocław i inne miasta są zalane – wspomina pani Grażyna. – Kolega przestrzegał nas, że nie będzie wody, że będziemy musieli ciągnąć kajaki po piachu, a tu – po kilku dniach deszczu – nie było widać brzegu. A tubylcy widząc nas myśleli, że uciekamy z całym dobytkiem z zalanych terenów. W Wąsoszu wyszliśmy po zakupy, a tam sołtys lamentuje, że mamy wracać, bo powódź. Tam zakończyliśmy podróż.
Z każdej z wypraw przywożą mnóstwo zdjęć zrobionych tradycyjną lustrzanką. Na spływie po Wiśle zrobili w sumie dziesięć filmów. Wszystkie trafiają do rodzinnych albumów, a co ciekawsze są powiększane i lądują pod szkłem na ścianie domowej minigalerii. Czasem także jakieś pamiątki. Z ubiegłorocznego spływu po Wiśle wrócili z wapieniem z odciśniętym skorupiakiem. Pan Andrzej zauważył go w części skanalizowanej rzeki i krzyknął do syna: - Zawracamy, zauważyłem stalagmit! – Jaki stalagmit? Przecież one są tylko w jaskiniach – odpowiedział Jędrzej. Kilkanaście minut później, płynąc pod prąd wrócili po dwa wapienie, które transportowali przez ponad 600 km. - Mamy też masę wspomnień, bo przygód w każdej podróży jest wiele – zapewnia i przywołuje w pamięci przygodę ze spływu po Warcie, na trasie z Częstochowy do Sieradza. – Zniszczyłem oba kajaki, bo podczas przepływania przez próg, w jednym zrobiłem dziurę, a drugi rozdarłem. Wróciliśmy po trzech dniach, ale z czterema filmami zdjęć. Taką mamy fotograficzną manię.
Pan Andrzej marzy o zakupie lustrzanki cyfrowej. Niewykluczone, że na to właśnie przeznaczy część pieniędzy z wygranej w konkursie ,,Podróżnik Roku – Zrealizowane Marzenia’’. Choć syn marzy o nowej gitarze, a żona o wymianie okien w domu. - Najfajniejsze jest to, że nigdy nie wiemy, co jest za zakrętem, nigdy nie wiemy, gdzie będziemy spali i czy w ogóle będziemy spali – mówi pani Grażyna, wspominając, że nocowali już w pokrzywach. – Wspólne spływy to też rodzaj sprawdzianu. Tam dopiero poznaje się ludzi. - Kiedyś pływaliśmy po Radwi. Wyskakując z kajaka spadłem na gwóźdź, przebił mi stopę. Kończyłem spływ na jednej nodze. Bez antybiotyku, ale powiedziałem, że nie wracam wcześniej. Tak mi się podobało. Tak lubię pływać – dorzuca mąż. – To się nazywa pasja.
Na dłuższe trasy zawsze wyruszają latem, ale gdy zaczyna się ciepła wiosna, chęć zanurzenia stopy w rzece i wypłynięcia na tereny, gdzie nikogo nie ma, jest bardzo silna. - Ta cisza jest najwspanialsza. Byłabym gotowa rzucić wszystko, żeby tylko zwiać na kajak. Nie wiem, co zrobimy, gdy nie będziemy już mogli pływać? – zastanawia się pani Grażyna. - Ale mamy już na to pomysł… – dodaje tajemniczo pan Andrzej i zdradza, że na emeryturze zamierzają pływać łódką Orionem. A co z kajakami? - Są tak pokiereszowane, że nikt ich nie będzie chciał kupić – przekonuje kajakarz. Pierwszego dnia letnich wakacji planują dokończenie ,,podróży za jeden uśmiech’’, czyli wiślanej trasy do Gdańska. Tym razem jednak zamiast syna popłynie żona. - Syn po piętnastym spływie po Warcie, w 2006 roku, powiedział: - Mamo, tato, nie chcę już z wami pływać – przytacza pan Andrzej. – Ale jak usłyszał, że planuję Wisłę tak się zapalił, że od razu zgodził się płynąć, ale zaznaczył, że to już ostatni raz. Podczas tegorocznych wakacji chcą też przepłynąć Wartę (od zapory Jeziorsko do Rogalinka) i Pilicę. Marzą też o wyprawie po Sanie. KARINA JANKOWSKA
Zgłaszasz poniższy komentarz:
Webstery serdeczne gratulacje