Magazyn koscian.net
2009-01-21Zbrodnia w dworcowym szalecie
Zapraszamy na kolejny fragment książki Zdzisława Wojtczaka ,,Kościański pitawal’’ wydanej w 2008 roku w Nowej Soli
Kiedy usłyszałem o nim pierwszy raz? Parę miesięcy wcześniej, aniżeli nastąpiły opisane tu zdarzenia. W Teleexpressie; te popularne wówczas (nie wiem, jak jest dziś) telewizyjne wiadomości, nadawane o godzinie siedemnastej, spiker kończył zawsze zabawną opowieścią, a czasem wręcz humorystyczną opowiastką, która gdzieś tam w Polsce w rzeczywistości zaistniała. Tego dnia zakończył mniej więcej w ten sposób: „Czy państwo wiedzą, gdzie płaci się za parking przed kościańskim dworcem?”. I z poważną, a wręcz uroczystą miną sam sobie udzielił odpowiedzi: „W szalecie!”. Na dowód prawdziwości swoich słów pokazał zwykły, typowy blankiet, wręczany na płatnych parkingach. Widniała na nim wyrysowana koślawym pismem informacja: „Płatne w szalecie”.Na następny dzień w pracy dowiedziałem się od swoich współpracowników, kto to dziwactwo w Kościanie wprowadził. Jurek K. Nie, nie żaden Jerzy, a właśnie Jurek – takiego bowiem imienia używał i takie też figurowało w jego dowodzie osobistym. Rzeczony Jurek dzierżawił mianowicie od PKP dworcowy szalet. Później zdołał wydzierżawić i znajdujący się przed dworcem PKP parking. A ponieważ musiał pilnować obu tych interesów, to prawie oczywistym stawało się, że udoskonalił swoją pracę i należność za parkowanie inkasował w szalecie.
W późniejszym czasie Jurek K. przestał być dla mnie postacią anonimową. Co i rusz wchodził w konflikt, jak to się zwykło mówić, z prawem. No i pojawiał się z tego powodu przede mną: raz z powodu rodzinnych awantur, innym razem jakby ze znacznie poważniejszych powodów... Nie wypada jednak źle mówić o zmarłych, zostawmy więc to...
Pamiętam, że było to trzynastego marca, przed kilku już laty. Tego właśnie dnia w godzinach wieczornych pasażerowie przebywający w poczekalni kościańskiego dworca PKP stali się świadkami niecodziennego zdarzenia: do poczekalni wbiegł bowiem, jak już to wspomniałem wyżej, dzierżawiący dworcowy szalet i parking Jurek K. Mimo chłodu i późnej pory ubrany był tylko w spodnie. Na obnażonej natomiast klatce piersiowej widniały dwie rany, z których obficie płynęła krew.
Jurek K. podbiegł do wiszącego na ścianie poczekalni telefonu. Zaczął wykręcać jakiś numer... Po chwili jednak słuchawka wypadła mu z ręki, a on sam osunął się na podłogę. Pasażerowie pospieszyli mu na ratunek. Już na pierwszy rzut oka widać było, że Jurek K. słabnie i traci przytomność. Zdążył jednak jeszcze powiedzieć, że rany zadał mu jakiś nieznany mężczyzna. Podał też jego rysopis, wielce charakterystyczny – napastnikiem bowiem miał być starszy już facet, z brodą, w ciemnych okularach, ubrany w długi ciemny płaszcz, w kapeluszu, równie ciemnym i z szerokim rondem oraz z laską. Jeden z przysłuchujących się słowom słabnącego coraz bardziej Jurka K., taksówkarz zresztą, potwierdził, że przed paroma minutami taki właśnie osobnik zaczepił go przed dworcem i pytał o drogę do Piasków...
Zawiadomiono pogotowie i policję. W karetce, która bezzwłocznie przybyła, w drodze do szpitala Jurek K. zmarł. Przeprowadzona później sekcja zwłok wykazała, że przyczyną zgonu było wykrwawienie się spowodowane uszkodzeniem tętnicy szyjnej.
Zabójstwo w Kościanie w tamtych latach to była, podobnie jak i dziś, rzecz niezwykła. Postawiono na nogi całą kościańską policję. Po niedługim czasie jeden z patroli na ulicy Gostyńskiej zatrzymał maszerującego w kierunku Gostynia mężczyznę, który jak ulał pasował do podanego przez Jurka K. rysopisu. Co więcej, już po jego zatrzymaniu okazało się, że laska, którą miał przy sobie, rozkręcała się, a w górnej jej części znajdowało się sporych rozmiarów ostrze. Zatrzymanym okazał się 58-letni mieszkaniec Śmigla Tadeusz P. Wszczęto śledztwo. W jego toku przede wszystkim ustalano, że Jurek K. nie tylko dzierżawił dworcowe szalety, ale także w nich... mieszkał, razem ze swą konkubiną.
Przyprowadziła się ona do Jurka parę tygodni wcześniej, w sam raz wtedy, gdy po kolejnej awanturze opuścił tak zwane rodzinne pielesze... Przypadli sobie do gustu, połączyło ich nawet coś większego, zamieszkali więc wspólnie w tej dworcowej ubikacji... Czy było w tym coś dziwnego? Może to, że stanowili mało prawdopodobną, a przecież żywą ilustrację słów wokalisty zespołu Big Cyc, Krzysztofa Skiby, który z estrady wykrzykiwał: „Miłość w szalecie najlepsza na świecie...”. Chociaż piosenka ta nosiła tytuł: „Miłość do babci klozetowej”, konkubina Jurka bynajmniej babcią nie była – miała w chwili zdarzenia dwadzieścia kilka lat, a tak w ogóle była postawną blondyną, mam chęć powiedzieć: całkiem do wzięcia... Cóż widziała w prawie pięćdziesięcioletnim, przy kości już i bynajmniej nie urodziwym Jurku...?
Zostawmy te dywagacje i wróćmy do tamtego feralnego dnia. Blondyna źle się czuła i od samego rana leżała na tapczanie (bo w był szalecie i tapczan) w maleńkim pokoiku, pomiędzy męską i żeńską częścią ubikacji. Ponieważ zrobił się już późny wieczór, a i klientów pragnących skorzystać z dworcowych ubikacji brakowało, Jurek K. zamknął szalet. Przy wszystkich swoich wadach miał jedną zaletę, dbał o czystość... Postanowił wykąpać się. Zamieszkiwanie w szalecie nie stoi przecież w żadnej sprzeczności z umiłowaniem czystości. Tak to przynajmniej wynika z okoliczności tej sprawy. Najlepszy dowód, że w dworcowym szalecie była i kabina natryskowa.
No więc rozebrany Jurek K. stał pod prysznicem i zmywał z siebie trudy całego dnia. Blondyna czekała na niego w ciepłej pościeli... Wtedy właśnie ktoś załomotał w drzwi szaletu i uporczywie się do nich dobijał. Jurek K. spod strumieni wody krzyknął, że zamknięte. Nachalne pukanie, a w zasadzie walenie w drzwi jednak nie ustawało. Nie pomagały krzyki Jurka K., że już zamknięte. Jakiś męski głos domagając się otwarcia szaletu, wulgarnie ogłaszał, „co mu się chce”. Jurek K. zakręcił wodę, założył spodnie i podszedł do drzwi wejściowych. Co tam się działo, blondyna nie widziała. Po kilku sekundach do pokoiku, gdzie spoczywała na tapczanie, wbiegł Jurek K. Podbiegł do niej. Z obnażonej klatki piersiowej ciekła mu krew. Krzyczał, ażeby dzwoniła na pogotowie. Nim zdążyła się pozbierać, Jurek K. wybiegł z szaletów...
Było zabójstwo i był prawdopodobny jego sprawca – ten właśnie, dziwacznie ubrany na czarno facet ze Śmigla – Tadeusz P. Oględziny, sekcja, zdjęcia, pobieranie materiału do badań, trwała cała żmudna dochodzeniowa robota. Przystąpiono też bezzwłocznie do przesłuchania w charakterze podejrzanego Tadeusza P. Oświadczył on krótko, że nie pamięta, co robił tamtego wieczoru. Zapoznany z zarzutem powiedział: „Być może, że to zrobiłem, a być może, że nie”. Później jednak jakby rozgadał się. I swój dzień zbrodni przedstawił mniej więcej tak. Żona jego przebywała już od paru tygodni w sanatorium we Wonieściu. Tego właśnie dnia otrzymała stamtąd przepustkę i przybyła do Śmigla. Cały dzień spędził z nią. Wieczorem odprowadził ją na przystanek autobusowy, skąd odjechała do Wonieścia, a on co dalej robił – tego niestety nie pamięta.
Oczywiście, uporczywie w czasie przesłuchania indagowano go „w temacie” laski. Skąd ją ma, po co itd. I znowu krótko, zwięźle i – jakby to powiedzieć – całkiem rzeczowo, wyjaśnił, że owszem, laska należy do niego. Sam ją wykonał. Z górnej części inwalidzkiej kuli i dolnej, zwykłej laski. Połączył te dwie części. W środek przynitował ostrze długości tak na oko ponad dwadzieścia centymetrów. Po co mu była ta laska? Jak to po co?! – Do obrony. W przeszłości dwukrotnie był pobity. Nie, sprawców nie zna. Nigdzie też tych pobić nie zgłaszał. Po nich jednak, chcąc mieć możliwość obrony, wykonał właśnie tę laskę...
Przesłuchano oczywiście i żonę podejrzanego, a także i jej krewnych i sąsiadów. Z ich opowieści wyłoniła się nie tylko całkiem inna sylwetka Tadeusza, ale jakby i inny przebieg zdarzeń przed jego przybyciem do Kościana. To prawda, że żona jego przebywała w sanatorium we Wonieściu. Znalazła się tam jednak na skutek rozstroju nerwowego. Od dłuższego już czasu podejrzany znęcał się nad nią. Bił ją, groził zabójstwem, wyganiał z domu, no i tym podobne sprawy...
Dnia, w którym opisywane tu zdarzenia miały miejsce, żona podejrzanego rzeczywiście otrzymała w sanatorium przepustkę i przybyła do Śmigla. Pragnęła pójść do dentysty. Od razu po wyjściu z autobusu udała się do domu. Była pewna, że mąż ucieszy się z jej przyjścia. We dwójkę, w najlepszej zgodzie udali się do jej siostry. I tam wszystko było w najlepszym porządku, może tylko z jednym zastrzeżeniem: w czasie wizyty mąż poszedł do sklepu i wrócił z ćwiartką wódki, którą też samotnie, jeszcze u jej siostry, spożył.
No, a potem ona poszła do dentysty, a on do domu. Przed szesnastą wróciła do mieszkania, mąż spał na wersalce. Po chwili przebudził się, nie chciał, żeby wracała do sanatorium, wręcz stanowczo zabraniał jej tego. Ona nieśmiało zwracała mu uwagę, że musi tam wrócić. Wtedy, całkiem spokojnie, kazał jej usiąść na wersalce i zaczął opowiadać. Co mówił? Zamorduje ją, jak mówił, właśnie teraz, a ciało zakopie w ogródku pod śmietnikiem. W Wonieściu będą myśleli, że jest w Śmiglu, natomiast krewni i znajomi ze Śmigla, że w Wonieściu. Coraz bardziej rozkręcał się i jakby upajał swoją opowieścią...
W jakimś momencie powiedziała do niego, że musi pójść do ubikacji. Po drodze wzięła płaszcz, torebkę i wyszła z mieszkania. Pobiegła na przystanek... W sam raz był autobus... Nie widziała już więcej męża. Powiadomiono ją dopiero o jego aresztowaniu.
Równocześnie zaczęło się intensywne zbieranie tak zwanych danych osobopoznawczych. Bez trudu ustalono, że Tadeusz P. w przeszłości wielokrotnie był już skazywany przez Sądy. W ostatnim okresie przed opisywanym tu zdarzeniem, co wielce symptomatyczne, chodziło wyłącznie o przestępstwa przeciwko życiu i zdrowiu. Nie, nie były to jakieś szczególnie groźne czyny. Czasem rzecz sprowadzała się do zadania innej osobie obrażeń ciała, innym razem naruszenie nietykalności czy znieważenia policjantów.
Ustalono również, że Tadeusz P. to stały bywalec kościańskiego Szpitala dla Psychicznie i Nerwowo Chorych. Był w nim kuracjuszem około dziesięciu razy. A ponieważ i podczas przesłuchań stwierdzono, że sprawia on wrażenie niezrównoważonego psychicznie, poddano go badaniom. Biegli psychiatrzy po jednorazowym badaniu zawnioskowali o obserwację psychiatryczną.
Po kilku tygodniach jej trwania psychiatrzy dostarczyli prokuratorowi rezultat swej pracy. Był nadzwyczaj interesujący. Obrazował jeszcze jedną sylwetkę podejrzanego Tadeusza P. Myślę, że życie jego trudno uznać za szczęśliwe czy nawet jako tako udane. Już w dzieciństwie wykazywał pewne opóźnienie rozwoju, gdyż długo nie chodził i nie mówił. W szóstym roku życia przeszedł zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych. Pierwszy kontakt z alkoholem miał już w siódmym roku życia. W rezultacie wybuchu niewypału w ósmym roku życia stracił oko. Matka nie chciała go wówczas odebrać ze szpitala. Czuł się odrzucony przez rodziców. Wychowywany był przez babkę. Często zmieniał pracę, zawsze był konfliktowy. Przechodził liczne choroby i operacje. Dwukrotnie był ofiarą wypadków drogowych. Od paru już lat leczony psychiatrycznie. Kilka razy próbował popełnić samobójstwo...
Te ustalenia, jak i dalsze badania oraz długotrwała obserwacja, pozwoliły biegłym na wyrażenie opinii, że u Tadeusza P. na skutek tak zwanego synergistycznego działania alkoholu i leków na jego niepełnosprawny układ nerwowy wystąpił stan zaburzenia świadomości pod postacią pomroczności jasnej, znanej przypadłości rodu Wałęsów. To zaś spowodowało, że miał zniesioną zdolność rozumienia znaczenia czynu i kierowania swoim postępowaniem.
W tym stanie rzeczy prokuratorowi nie pozostało nic innego jak umorzenie postępowania przygotowawczego wobec niepoczytalności podejrzanego. Wystąpił przy tym do ówczesnego Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu o orzeczenie w stosunku do Tadeusza P. internacji psychiatrycznej.
W rezultacie tego wniosku Sąd umieścił Tadeusza P. w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Uznał bowiem, że jego pozostawanie na wolności groziłoby – jak to określono w prawniczym slangu – „poważnym niebezpieczeństwem dla porządku prawnego”. Przebywał tam przez długie lata.
Jak jest dziś? W drugiej połowie 2001 roku Sąd Okręgowy uchylił środek zabezpieczający w postaci umieszczenia w zamkniętym szpitalu. Z jakich powodów to nastąpiło? Przede wszystkim lekarze psychiatrzy uznali, że wystąpiła u naszego bohatera długotrwała poprawa stanu psychicznego i że w obecnym stanie nie stanowi on poważnego zagrożenia dla porządku prawnego, a dalsze leczenie może kontynuować w warunkach laboratoryjnych. Nie bez znaczenia dla psychiatrów było i to, że w czasie pobytu w szpitalu, po upływie trzech lat przeniesiono Tadeusza P. na oddział otwarty, co stwarzało mu możliwość nieograniczonego opuszczania pawilonu, w którym przebywał, a za zgodą pielęgniarki także i szpitala. W ostatnim roku leczenia w szpitalu udzielono mu również trzykrotnie kilkudniowej przepustki. Wszystko to w przypadku Tadeusza P. nie sprawiało najmniejszych problemów. Zawsze powracał w terminie na oddział i do lekarzy nie docierały żadne sygnały, ażeby poza szpitalem jego zachowanie odbiegało w jakikolwiek sposób od normy.
No i wreszcie jego żona, co podkreślali zgodnie i psychiatrzy, i kuratorzy, i policjanci, nie tylko od samego początku interesowała się życiem męża, odwiedzała go systematycznie w areszcie śledczym oraz szpitalu, deklarowała po wielokroć, że zapewni mu stałą opiekę, będzie nadzorowała jego postępowanie i dopilnuje, żeby leczył się w poradni psychiatrycznej. Czy zdoła to zrealizować? A to już całkiem inna opowieść.
Zdzisław Wojtczak
Książkę można nabyć w cenie 20 zł w redakcji „Gazety Kościańskiej”.
Zdzisław Wojtczak – prawnik, publicysta, literat. Absolwent Liceum Ogólnokształcącego w Kościanie i wydziału prawa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Po aplikacji prokuratorskiej rozpoczął pracę w prokuraturze w Nowej Soli. Był także zastępcą prokuratora wojewódzkiego w Lesznie, a karierę zawodową zakończył na stanowisku Prokuratora Rejonowego w Kościanie.
Mieszkańcom Ziemi Kościańskiej znany przede wszystkim jako autor licznych publikacji w „Wiadomościach Kościańskich’’ oraz kilku książek. Wysoko cenione są jego reportaże sądowe, eseje historyczne i opracowania biograficzne. Ma duże zasługi w popularyzowaniu twórczości emigracyjnego pisarza – honorowego obywatela Kościana - Adama Tomaszewskiego.
Zgłaszasz poniższy komentarz:
Nie powinno byc tak, że chory wyjdzie sobie po zabójstwie po kilku latach leczenia, a "zdrowy" morderca ma siedzieć. jeśłi się wyleczył to do ciupy!