Magazyn koscian.net
25 października 2011Życie na papierze
Na drzwiach mieszkania naklejka: Mikołaju! Tu mieszka grzeczne dziecko. A pod nią druga, zgrabnie imitująca tabliczkę – Leszek Balcer/ Porady Prawne. Za drzwiami kuchenka, podest dla wózka i w ciemnym pokoju, przy szeroko otwartym oknie z widokiem na ściany, on – Leszek Balcer, człowiek, którego wszędzie było pełno. - Nogi nie mam, ale głowę ciągle tę samą – mówi. Po dachu skacze kotek
Dzień
Nie musi. Nic nie musi, ale wstaje wcześnie. O szóstej. Codziennie. Tak robił przez wiele lat i tak robi teraz. Wstaje więc, szykuje śniadanie, insulinę i tę resztę leków bierze, na którą i pięćset złotych miesięcznie wydaje. Potem, jak pogoda ładna, przesiada się na wyjściowy wózek i jedzie „w miasto”. Na zakupy, żeby kogoś spotkać, po gazety. Tak ze cztery tytuły lubi kupić, żeby o różnych rzeczach poczytać i z różnych stron świat zobaczyć. Lokalną, ogólnopolską, kolorową... Trochę na świeżym powietrzu posiedzi, z kimś pogada... Prawie codziennie Józef Cieśla wpadnie na chwilkę. Wnuczki odwiedzą. Nie, samotny nie jest.
- Ludzie tu bardzo grzeczni są, bym się nie spodziewał, że aż tak. Postoję trochę pod sklepem i zawsze któraś z pań wyjdzie, zapyta, co podać, w czym pomóc... Wszystko więc sam sobie kupię. A potem i ugotuję. Jak żona chora była, to przecież dla całej rodziny gotowałem, to dla siebie samego nie mam dać rady?
Ciężarem dla najbliższych być nie chce. Mają swoje sprawy. Panią jedną poprosił, to mu dwa razy w tygodniu porządniejsze sprzątanie zrobi. W piecu napali. Reszta - sam na swoim. W nowoczesnym, przenośnym piekarniku to i placek, i kurczaka, i co tylko upiec można. A jakie smaczne... Ale on dietę trzymać musi... Na ile się da. I proszę, w kwietniu miał już siedemdziesiąt pięć lat... Taaak...
Tato
Śnił mu się często. Śniło mu się, że go wcale nie zabili, że tato żyje, że pomoże, że właśnie dziś przyjdzie, stanie za nim. Rano budził się i go nie było... Niedościgły ideał.
- Jemu też nie było lekko, ale był silny. Wychował się na trzyhektarowym gospodarstwie razem z czternaściorgiem rodzeństwa. Jak miał siedemnaście lat, dziadek dał mu pieniążek w rękę i powiedział: Idź, ucz się życia. I poszedł. Został zawodowym żołnierzem Pięćdziesiątego Piątego Pułku Ułanów w Lesznie, kierownikiem stajni. Potem ożenił się, w trzydziestym roku zrezygnował z wojska i pracował jako urzędnik państwowy. Był największym w okolicy pszczelarzem. Miał sto pięćdziesiąt roi pszczół! Został odznaczony Krzyżem Zasługi! Przed wojną!
W trzydziestym dziewiątym hitlerowcy wzięli go do lasku i zabili. On, Leszek, miał cztery lata. Matce po wojnie nawet renty nie przyznali, bo ojciec był sanacyjnym żołnierzem. Całe życie bardzo ciężko pracowała, haftowała, szyła, dziargała, dorabiała w sklepie, na polu.
- Rentę dali jej dopiero w pięćdziesiątym drugim, ale jaką! Ja wtedy dostawałem większe stypendium.
Leszno, Państwowe Liceum im. Jana Amosa Komeńskiego i szczyt stalinizmu. Pod kontrolą nauczycieli nauka, spanie, jedzenie i czas wolny. Zamykali ich przed południem, żeby do kościoła nie mogli iść. I tak uciekali. Do św. Jana. Jak w wojsku, pobudka, gimnastyka, apel a potem w ławce na okrągło historia i polityka. Wszyscy do ZMP (Związku Młodzieży Polskiej) musieli należeć. A popołudniami, w czynie społecznym z łopatami budowali lotnisko i stadion miejski (dzisiejszy Smoczyka). I wtedy taty brakowało... bardzo.
- Jak kto coś ciężkiego w życiu przeżyje, to inaczej na świat patrzy...
Poprawnik
Nie, prawnikiem nie jest, ale kursy z prawa cywilnego i karnego porobił. Płatne. Jeszcze w czasach milicji. I ma doświadczenie życiowe.
- Miałem takie biuro kiedyś, normalnie działalność gospodarczą. Od osiemdziesiątego piątego do dziewięćdziesiątego dziewiątego to prowadziłem. Biurem był wydzielony pokoik. I wielu pomogłem. Pieniądze brałem raczej tylko za pisanie listów. I wiadomo było w Śmiglu – potrzebujesz pomocy, to idź do Balcera. I przychodzili.
Jak ktoś majątek chciał odzyskać, podzielić, przez zasiedzenie przejąć, spadek dostać, przekazać. Jak ktoś nachuliganił, po pijaku jechał, kogoś stłukł, jak komuś coś napisać trzeba było, ktoś odwołać się od czegoś chciał, coś wnieść w sprawę jakąś, to on radził, w ich imieniu pisał, odwoływał, powoływał, skarżył.
- Raz do adwokata o zwrot wpłaconych zaliczek pod groźbą zawiadomienia Rady Adwokackiej pisałem, bo ludzie nie wiedzieli co robić. Pieniędzy nabrał i przez wiele miesięcy ani palcem nie kiwnął. Poskutkowało. Oddał i papiery, i z zaliczek się rozliczył.
Tyle tego było, że nie pamięta. Pierdołów dużo, ale takich, co to ludzi gniotły. I sprawy takie, co to prawnicy ich się podjąć nie chcieli. Jak mógł, pomagał.
- W sprawach między ludźmi najgorsza ugoda jest lepsza, niż najlepszy wyrok. To moja dewiza. I ja do zgody zwykle zachęcałem. I udawało mi się czasem pogodzić od lat zwaśnione rodziny. Miło...
Tak, talent do mediacji ma. Umie z ludźmi gadać...
Praca
Ten ruch. Zawsze ruch. Jak do pierwszej szkoły poszedł, to uczył wszystkiego – od muzyki do matematyki. Łęki Wielkie, Przysieka Stara, Stare Bojanowo i kościańska ,,czwórka’’.
- Było nas wtedy czterystu pięćdziesięciu nauczycieli w powiecie. Pracowaliśmy czterdzieści cztery godziny tygodniowo! Dziś nauczyciele pracują po osiemnaście...
Zmęczyły go układy w szkolnictwie i przeszedł do... milicji. Rok 1965. W komendzie w Lesznie szukali nowych... Że w milicji? Uczciwie pracował. Wszystko co robił, zawsze robił z oddaniem, zaangażowaniem i uczciwie. Czasem i tydzień do domu nie wracał... Ale żona chora, prawo do emerytury było, a milicja coraz mniej się podobała. Odszedł w 1985 roku.
- Myślałem, że sobie jeszcze razem pobędziemy, ale odeszła, dwa lata później...
I zaczął się wir prac społecznych. Było wielkie gadanie, bo w dziewięćdziesiątym wystartował w wyborach – ON BYŁY MILICJANT?! A wybrali go. Został radnym. Aktywnym. Dwie kadencje.
- To mi dało siłę... Więcej nie stanąłem do wyborów. Ale jestem dumny z tego co w te dwie kadencje zrobiłem. Taaak, wielki był mój udział w tworzeniu Straży Miejskiej, Rady Sportu, bo wówczas żadnego ciała sportem się zajmującego nie było. Kierowałem nim! Wypuściliśmy obligacje, dzięki którym oczyszczalnia ścieków powstała i wysypisko śmieci...
A działkowcy? Tam działał. A obwodnica? Dziś by już może była, ale kto wie... Ile jest takich miasteczek, co jeszcze obwodnicy nie mają? Oddał się temu, uparł się, zaangażował i...
- Tej satysfakcji nikt mi nie zabierze...
Tylko nogi brak
To był drobiazg. Nic wielkiego. Jak na boisku biegał, jakieś zawody były, gdzieś nadepnął, coś w nogę wlazło. Długo z tym chodził. Z tym i z cukrzycą, o której nie miał zielonego pojęcia. Aż zaczęło się jątrzyć i stopa jak kolorowa bania. Z zakażenia udało się wyjść, ale stopy kawałek stracił. Rok 2000. Po kilku latach puściły wiązadła i stopa stała się zupełnie bezużyteczna, wręcz zawadzać zaczęła. Został kikut. Z protezą boi się chodzić. Wózek, a raczej wózki, bo inny w domu, inny na dwór. Podjazdy zlecił pobudować, przestrzega diety, mieszka sam.
- Nagle zrobiło się cicho.
Lata codzienności. Aż wiosną ogłoszenie napisał w gazecie, że chce pomagać. Tylko przyjść trzeba. Taki salonik wszelkiej pomocy, pogaduch o problemach, wzajemnych porad. Bo przecież głowa wciąż ta sama, tylko nogi brak.
- Taką działalność użyteczną w formie porad prawnych chciałem uruchomić – uśmiecha się leciutko.
Spotkania były. Dwa. Przyszło sześć osób i pogadali. Wyłożyli, co kogo boli. Powiedzieli sobie wzajemnie, co o tym wszystkim myślą i co teraz trzeba by ich zdaniem zrobić, i się rozeszli. Aż 11 maja połamał kikut.
- Krawężnik wysoki, a ja – nie wiem co sobie myślałem – tak go po prostu chciałem sforsować i rups! Leżałem. I nic, ani się podnieść, ani ruszyć... ból taki, że... i upokorzenie. Leżę i wołam, ale na ulicy akurat nikogo. Dopiero mnie tacy chłopcy przyuważyli i... Od tego wypadku tak jakoś.... Długo chory byłem i spotkań więcej nie było... Ale ja, cięgle mogę pomóc. Mam czas, głowa ciągle ta sama... Jeśli ktoś chce...
Pisanie
Zaczął dwa lata temu. I rygor sobie ustawił, żeby zdążyć – po dwadzieścia, trzydzieści stron tygodniowo trzeba napisać. I pisał. Ta pierwsza teczka, to są rzeczy, które już kiedyś, gdzieś, były publikowane, ale reszta – czterdziestocentymetrowy stos papieru - to urobek ostatnich dwóch lat. No i list do starosty napisał, że chce wydać, że komputer potrzebny, że egzemplarz staroście da. I komputer jest. Przywieźli pod koniec sierpnia, nienowy, ale nowego przecież nie chciał. To ma być tylko maszyna do pisania. Znajomy ma przyjść wszystko podłączyć, drukarkę dołożyć, a potem on będzie czytać, a wnuk wklepywać do komputera. Rękopisów to nikt inny już raczej nie odczyta. I tam wszystko jest napisane. Życie całe opisane jest, ludzie, czasy. Prawdziwie. Nie po kumotersku. Bo przecież nie zawsze przyjaciel godnym jest, by o nim w książkach wspominać, ale i wróg może być.
- Jak dobrze nam pójdzie, to w styczniu skończymy wpisywanie. Tak bym chciał...
A potem wyda. Życie. Na papierze. (Al)
42/2011
Zgłaszasz poniższy komentarz:
Powodzenia Panie Leszku ,zdrowia życzę.