Magazyn koscian.net
2009-08-12Weterynarz z powołania
Janusz Dębniak z zawodu, powołania i zamiłowania lekarz weterynarii. Pochodzi z Baranowicz na kresach wschodnich. Do Kościana trafił w 1968 r. i tu mieszka do dziś. Jego dewizą życiową są słowa: ,,robić wszystko, jak najlepiej się potrafi’’.
SyberiaPrzed wojną mieszkał wraz z rodzicami nauczycielami w Baranowiczach, skąd w 1940 r. został deportowany przez NKWD na Syberię. Miał wówczas 14 lat. Przez pięć lat pracował w tajdze przy wyrębie lasu.
- Zostałem skazany na 20 lat za to, że byłem Polakiem. Przyszli w nocy, pokazali akt i wywieźli mnie i mamę – wspomina. - Trafiliśmy do Krasnojarskiego Kraju. Pracowałem po jedenaście godzin dziennie. Trzeba było wyrobić normę, czyli ściąć i obrobić trzy metry sześcienne drewna. Ręczną piłą. Wtedy dostawało się przydział 200 gram chleba. Nie było szans na wyrobienie tej normy. Była nędza, głód. Zimą był trzaskający mróz, a latem straszliwie cięły komary. Człowiek był wykończony i wciąż głodny. To była jednak dobra szkoła życia…
Po dwóch latach katorżniczej pracy przewieziono ich do Kazachstanu. Tam połączyli się z resztą rodziny. Pan Janusz dostał pracę przy kładzeniu torów kolei transsyberyjskiej. Do Polski wrócił w 1946 r. W Drawsku Pomorskim zrobił maturę, a potem podjął studnia w Lublinie.
Dziś Janusz Dębniak działa w leszczyńskim oddziale Związku Sybiraków. W tym roku w sierpniu - po raz pierwszy - wraz z bratem i kuzynami wybiera się w podróż sentymentalną na Syberię.
Weterynaria
Studia weterynaryjne ukończył w 1952 r. na Uniwersytecie Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie. W tym samym roku ożenił się. Z żoną Jadwigą wychowali troje dzieci. Po zdobyciu dyplomu otrzymał nakaz pracy do Mikołajek (województwo olsztyńskie). Była to lecznica stażowa, gdzie studenci z Polski z zagranicy m.in. z Jugosławii odbywali staże zawodowe. Pan Janusz nie tylko dzielił się z nimi swoją weterynaryjną wiedzą, ale też organizował im czas wolny obwożąc po bliższej i dalszej okolicy, wynajmując łodzie, by mogli popływać po osławionych mazurskich jeziorach.
- Czego mogłem ich nauczyć, to nauczyłem – zapewnia, wspominając, że jugosłowiańskim studentom tak się podobało w Polsce, że żegnali się aż trzy dni.
- Pracowało się dzień i noc. Początkowo jeździłem pojazdami konnymi, motocyklem, a potem kupiłem syrenkę. Pierwszą mztkę dostałem na przydział. Walczyłem, żeby założyli nam telefon w domu – wspomina.
Po 15 latach spędzonych na Mazurach przeprowadził się do Wielkopolski. W 1968 r. pan Janusz rozpoczął pracę w Kościanie jako lekarz weterynarii. Kierował tutejszą lecznicą. Do administracji przeszedł sześć lat później. W 1970 r. pogłębiając swoją wiedzę zawodową ukończył Wydział Hodowli Zwierząt na Akademii Rolniczo-Technicznej w Olsztynie, zdobywając dyplom magistra inżyniera rolnictwa.
Leczył różne zwierzęta, głównie domowe i gospodarskie. Jak zapewnia w tamtych czasach leczyło się każdą chorą sztukę. Zdarzyło się kiedyś, że udzielił pomocy choremu cyrkowemu psu. Zresztą jeden z psiaków został u nich na stałe. Dziś nie mają w domu żadnego zwierzęcia. Za to dokarmiają koty przybłędy.
Praca zabierała mu sporo czasu. Nie zmieniło się to nawet, gdy przeszedł do administracji.
- Mąż to pasjonat. Żył dla weterynarii – stwierdza żona, dodając, że dla rodziny miał mniej czasu.
- Obcowanie ze zwierzętami jest przyjemniejsze niż z ludźmi. One potrafią być wdzięczne – uważa pan Janusz i jak zapewnia dobry weterynarz, to po prostu dobry człowiek. – Trzeba szukać dobra, a nie zła. Przez lata, jako inspektor weterynarii, nadzorował ponad 20 firm produkujących żywność w powiecie kościańskim, a później także w byłym województwie leszczyńskim. Nigdy nie zamknął żadnego zakładu.
- Radził co poprawić, nie krytykował, tylko dawał wskazówki. Myślę, że za to ludzie są mu wdzięczni. Nie był zasadniczym urzędnikiem służbistą – zapewnia pani Jadwiga.
- I co istotne robili wszystko zgodnie z moimi wskazówkami. Przecież jechałem im pomóc, a nie zamykać – dodaje mąż.
Od 2000 r. jest na emeryturze. Na nudę nie narzeka. Z żoną często wyjeżdżają nad morze, odbywają rowerowe wycieczki po okolicy, pielęgnują przydomowy ogródek. Planują wyjazd do Kanady, gdzie mieszka ich syn, ale póki co nie znaleźli na tę podróż czasu. Pan Janusz nie traci też kontaktu ze środowiskiem weterynaryjnym. Co miesiąc spotyka się z kolegami po fachu.
- Nikt takich spotkań nie organizuje tylko my w Lesznie. Zjeżdżają się weterynarze emeryci z całego byłego województwa leszczyńskiego. Jest nas około 20 osób – mówi.
Tylko jeden z synów państwa Dębniaków poszedł w ślady ojca i także został weterynarzem. Nagroda Orła Białego
Niedawno pan Janusz został laureatem nagrody Orła Białego. Statuetkę przyznała mu kapituła za wielkie serce i życzliwość, jaką przejawiał w stosunku do każdej osoby i firmy w całej swojej karierze zawodowej, za konsekwentne przestrzeganie życiowej dewizy, która brzmi: ,,Pomagać, a nie utrudniać’’.
- Ta statuetka to dla mnie ogromne wyróżnienie. To docenienie mojej pracy. Jej wartość podnosi fakt, że przyznana została teraz, gdy jestem już na emeryturze – konkluduje.
Za wieloletnią, wzorową pracę zawodową został odznaczony m.in. Złotym Krzyżem Zasługi, Honorową Odznaką ,,Zasłużony dla Warmii i Mazur’’, Krzyżem Zesłańców Sybiru.
- Miałem szczęście. Niczego w życiu nie żałuję – zapewnia. – Teraz najlepszy święty spokój. (kar)
GK 32/2009